Do redakcji Krytyki Politycznej przychodzi sporo listów. Jedna z czytelniczek, pani Anna, zwróciła nam uwagę na tekst „Gazety Wyborczej” Już wiadomo, ile Polacy stracili na urlopie kredytowych. Jak zauważa autorka listu, pod tekstem dominują bardzo krytyczne komentarze. „Żałosny artykuł inspirowany przez lobby bankowe” – to jeden z nich przytoczony w całości.
Wzburzenie czytelniczki wywołał fakt, iż tekst GW został oparty na domniemanych zyskach właścicieli lokat, które mogliby w teorii dostać. „Gdyby nie wakacje kredytowe, oprocentowanie lokat bankowych mogłoby być o jedną czwartą wyższe – twierdzą bankowcy” – czytamy w tekście w GW. Realne korzyści kredytobiorców, czyli uniknięcie zapłaty części odsetek zawyżonych wysoką stopą procentową NBP, poległy w starciu z prognozami sektora bankowego.
„Jak można być tak bezczelnym i zamieszczać takie artykuły. Wakacje kredytowe były oczywistym zyskiem dla kredytobiorców. Banksterzy teraz po czasie mówią, iż mogli podnieść oprocentowanie lokat. Tak, jasne. Jak chcecie coś zrobić prokonsumenckiego to śmiało, możecie teraz” – to kolejny z komentarzy pod tekstem.
Abstrahując od oceny samych wakacji kredytowych, które można krytykować chociażby za brak kryterium dochodowego, to trudno się nie zgodzić z oburzeniem czytelników i pani Anny. Przecież to jest jawna manipulacja – ograniczenie wzrostu odsetek płaconych przez kredytobiorców hipotecznych, którzy ponieśli większość kosztów podniesienia stóp procentowych, zostało tu pokazane jako ich nieuzasadniony przywilej. Gdyby banki ściągnęły z nich jeszcze więcej odsetek, to być może podzieliłyby się częścią z nich z właścicielami lokat.
Przecież dzięki podniesieniu stóp banki w ostatnich dwóch latach pływały w pieniądzach, które ściągały między innymi z kredytobiorców korzystających z wakacji kredytowych. Według danych GUS, w 2022 roku wynik sektora bankowego z tytułu odsetek wzrósł o prawie 30 miliardów złotych, czyli o dwie trzecie. Zysk na czysto sektora bankowego wzrósł dwukrotnie – z 6 do 12 mld złotych. W zeszłym roku znów się podwoił – w okresie styczeń-listopad zysk netto sektora wyniósł niecałe 28 mld złotych, czyli był ponad dwukrotnie wyższy niż w całym 2022 roku.
Użalanie się na to, iż wakacje kredytowe nieco ograniczyły tę hossę, jest ze strony bankowców dosyć bezczelne. Tym bardziej, iż próbują oni ubrać się w szaty obrońców interesów właścicieli lokat, którzy na wzroście stóp procentowych i tak przecież zyskali – oprocentowanie lokat wzrosło z okolic zera w pandemii do choćby 7 proc. na początku tego roku.
Ta poprawa atrakcyjności lokat została de facto sfinansowana przez kredytobiorców. Tymczasem bankowcy bez cienia zażenowania przekonują, iż gdyby z kredytobiorców ściągnąć jeszcze więcej, to oszczędzający mogliby jeszcze bardziej skorzystać. W teorii, bo wzrost zysków samych banków byłby wtedy pewny jak, nomen omen, w banku.
Tę manipulację zauważa autorka listu do nas, pani Anna, która przez kilkanaście lat pracowała w sektorze bankowym przy marketingu produktów i postanowiła się podzielić z nami realiami tej branży. „Aspekt etyczności działań to tak obcy język, iż kiedy wybrzmiewa, a dzieje się to prawie nigdy, ludzie zachowują się, jakby ktoś wybełkotał coś zupełnie niezrozumiałego. […] Jedynym stoperem dla nieetycznych działań był zawsze KNF i UOKiK, czy coś przejdzie i da się obronić czy nie. To pewnie nie jest nic odkrywczego, ale to mi zawsze świeci w głowie jako punkt odniesienia, kiedy słyszę, jak to klienci tracą na jakichkolwiek ruchach mogących wygenerować stratę dla banków, choć w moim rozumieniu zwykle chodzi o brak kolejnej zwyżki przychodu” – pisze bez ogródek nasza czytelniczka.
Tak jak bankom można zarzucić bezczelność, tak autorce tekstu w Wyborczej, Annie Popiołek, nierzetelność i uległość względem argumentów przedstawicieli sektora. Dziennikarze powinni bardziej krytycznie podchodzić do tego, co podsuwają im korporacje finansowe. Tymczasem często traktują to jako fakty, niczym twarde dane GUS. Są tak przesiąknięci korponarracją, iż choćby im się nie zapala lampka ostrzegawcza – jeżeli branża tak powiedziała, to tak musi być.
Podobnych przykładów mamy dziesiątki, jeżeli nie setki. Branża bankowa działa na tym polu szczególnie intensywnie, gdyż dysponuje szeregiem analiz, które zawsze można podsunąć wybranym redakcjom branżowym. Banki zawsze walczyły z niskimi odsetkami, gdyż ograniczają one ich przychody. Gdy w trakcie pandemii RPP obniżyła stopy niemal do zera, w prasie pojawiły się alarmistyczne materiały. „Banki stracą miliardy na niskich stopach. Dla tych mniejszych to zagrożenie” – grzmiał nagłówek tekstu Jacka Frączyka z maja 2020 roku w Business Insider.
„Zamiast wzrostu, ograniczenie akcji kredytowej, prawdopodobne wprowadzenie nowych opłat i likwidacja promocji. Analitycy i ekonomiści czwartkową obniżkę stóp procentowych oceniają krytycznie. Choć kredytobiorcy zaoszczędzą na ratach, to banki może dotknąć kryzys. A to niebezpieczne dla gospodarki” – czytamy w tekście w BI.
Cały powyższy akapit to korponarracyjny bełkot. Nic z powyższych prognoz nie tylko się nie wydarzyło, ale choćby nie miało prawa się wydarzyć. Jest oczywiste, iż niskie stopy pobudzają gospodarkę i akcję kredytową, a nie je hamują. Zaledwie rok to tym kuriozalnym tekście Frączyka mieliśmy rekordowe liczby udzielonych kredytów hipotecznych. Niskie stopy pomogły też gospodarce przejść przez kryzys pandemiczny w dobrej formie, co przyznała choćby NIK Mariana Banasia, która zwykle była bardzo krytyczna wobec instytucji rządzonych przez PiS.
„Najwyższa Izba Kontroli ocenia pozytywnie działania podejmowane przez Narodowy Bank Polski w celu łagodzenia negatywnych skutków epidemii COVID-19. Narodowy Bank Polski wykorzystał dostępne instrumenty polityki pieniężnej w sposób, który sprzyjał pobudzeniu aktywności gospodarczej w Polsce w okresie epidemii COVID-19” – czytamy w wystąpieniu pokontrolnym.
Prasa ekonomiczna stoi na straży interesów także innych branż. Chociażby wielkich sieci sprzedaży detalicznej. Widać to było w momencie wprowadzania ograniczenia handlu w niedzielę, gdy nagłówki mediów ekonomicznych powielały narrację lobbystów bez większej analizy krytycznej. „Kto straci na zakazie handlu w niedzielę? Pracownicy, sklepy i państwo” – „informował” Jakub Ceglarz w money.pl. Z tekstu dowiemy się między innymi, iż pracę miało stracić 36 tys. osób, chociaż już wtedy było wiadomo, iż żadnych zwolnień nie będzie. Wręcz przeciwnie, wielkie sieci handlowe nieustannie rekrutują pracowników sklepów oraz magazynierów, gdyż mają problemy z zapełnieniem wakatów. I to choćby pomimo napływu kilkuset tysięcy uchodźczyń, które masowo zaczęły pracować w dyskontach czy hipermarketach, oraz mimo upowszechnienia kas samoobsługowych.
Gdy przyjrzymy się bliżej tekstowi Ceglarza, to przekonamy się, iż został on w całości utkany z wypowiedzi liberalnych ekspertów ekonomicznych – Trzeciakowskiego z FOR, Walewskiego z PwC i Mordasewicza z Lewiatana. Ze strony związkowej nie ma nikogo, autor przytacza jedynie wypowiedź Alfreda Bujary z Sejmu, która akurat nic do tematu nie wnosi: „Nie chcemy zakazać handlu w niedzielę, chcemy go ograniczyć do niezbędnego minimum”. Tymczasem ze strony „bezstronnych ekspertów” mamy ogrom przytaczanych liczb, które nie są w żaden sposób kontrowane. „Szacujemy, iż spadek obrotów w całym sektorze handlu detalicznego w Polsce wyniesie co najmniej 9,6 mld złotych, a spadek zatrudnienia minimum 36 tysięcy osób. Bezpośrednie straty skarbu państwa związane z wprowadzeniem zakazu handlu w niedziele to co najmniej 1,8 mld złotych” – mówi ekspert z PwC, a dziennikarz choćby nie próbuje podważyć tego korpobełkotu.
Tymczasem w 2019 roku w tym samym money.pl czytamy: „Duży handel detaliczny bije właśnie rekordy zysków. A i mały, zamiast się kurczyć, zaczął rosnąć. Co zaskakujące, wszystko to przy zaostrzającym się z roku na rok zakazie handlu w niedziele”. Czy ktoś rozliczył redaktora Ceglarza albo Mateusza Walewskiego, starszego ekonomisty PwC, z opowiadania tak jawnych bzdur? Nikt, korpokłamstwa są w Polsce zalegalizowane.
Tworzenie tekstów utkanych w całości z wypowiedzi lobbystów jednej branży to w Polsce norma. O swoje interesy walczy też choćby branża lotnicza, która korzysta z bezpłatnej puli praw do emisji CO2 i ulg podatkowych dla paliwa lotniczego. Te piękne czasy się kończą, więc branża próbuje prezentować swoją narrację w mediach. Cały tekst Wojciecha Szeląga z Interii Biznes „Czy latanie znów będzie dla Polaków luksusem? Nowe podatki budzą obawy” został stworzony na podstawie wypowiedzi byłego prezesa LOT i oświadczenia związku przewoźników IATA.
W tekście pojawiają się oczywiste przekłamania bez żadnej kontry ze strony autora. Mikosz przekonuje, iż „przecież kolej też emituje CO2”, chociaż transport kolejowy emituje zdecydowanie najmniej dwutlenku węgla ze wszystkich rodzajów transportu zbiorowego. Loty krajowe generują średnio 246 gramów CO2 na kilometr, a kolej krajowa 35 gramów. Z tekstu się tego nie dowiemy, mamy za to informację, iż lotnictwo to „tylko” 2 proc. globalnej emisji CO2, chociaż jak na jedną branżę, z której korzysta zdecydowana mniejszość populacji świata, to i tak bardzo dużo.
„W gruncie rzeczy chodzi o PR – politycy próbują nam wmówić, iż skoro samoloty mają duże silniki i przewożą bogatych ludzi, da się rozwiązać jednocześnie dwa problemy. To nieprawdziwe i niepoważne” – mówi Mikosz Szelągowi, który zostawia to bez komentarza. Czytelnik Interii nabiera więc przekonania, iż polityka klimatyczna to PR, bo tak pan z branży lotniczej powiedział.
Korponarracja przeniknęła więc prasę ekonomiczną w Polsce i dziennikarze codziennie bombardują ludzi tego rodzaju przekazem. Nic więc dziwnego, iż ekonomiczny liberalizm to domyślny sposób myślenia, a jego „prawdy” są uznawane za aksjomaty. To oczywiście nie znaczy, iż dziennikarze są przekupieni i są na pasku wielkich korporacji. To działa zdecydowanie bardziej subtelnie i w gruncie rzeczy trywialnie.
Udający bezstronnych ekspertów lobbyści utrzymają dobre relacje z dziennikarzami, nadają na tych samych falach, używają tego samego „języka neoliberalizmu”, który świetnie opisał Tomasz Markiewka w swojej książce Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media. Dziennikarze często z lenistwa lub braku czasu dzwonią do tych samych ludzi, gdyż mają pewność, iż ci im bardzo chętnie zapewnią treści do tekstów. Potem to tylko spisać, uzupełnić jakimiś pasującymi do korponarracji danymi i proszę bardzo, norma dzienna jest zrobiona, a jutro powtórka z rozrywki.
No i tak to się kręci, w tym nie ma żadnego spisku, to są po prostu realia mediów wepchniętych w surowe ramy gospodarki rynkowej późnego kapitalizmu.