W moim miejscu pracy całkiem spora grupa dojeżdża, bądź dojeżdżała (dzisiejsi emeryci) z całkiem odległych miejsc. Niektórzy wspominają ten czas jako koszmar, inni okazywali się całkiem zadowoleni. W kręgu znajomych mam też sporą grupę zmagających się z podobnym wyzwaniem. Sam spróbowałem od maja mieszkać na wsi. Jakie wnioski?
Należy odróżnić dwa rodzaje dojazdów – wyłącznie „głowa rodziny”, główny żywiciel, pracuje w innej miejscowości niż mieszka, albo dojeżdżają wszyscy.
Gdy tylko jedna osoba musi kursować do pracy, nie ma tragedii. Jeden z moich kumpli jedzie pociągiem 130 km przez 2,5 godziny. Kiedyś codziennie, dzisiaj (praca zdalna) 2-3 razy w tygodniu. Wychodzi z domu o 5.30 wraca z Warszawy o 19. Na miejscu nie miałby zajęcia, przy swoich specjalistycznych kwalifikacjach, ani też takiej pensji w innym zawodzie. Żona i dzieci zostali w rodzinnym, średnim mieście. Dopóki nie pojawiła się możliwość wykonywania zadań z domu, narzekali. Teraz 3 dni mogą jakoś przetrwać. Większości osób – nie polecam.
Podobnie koledzy z pracy – czwórka dojeżdża po 100 km. Niektórzy przez kilka lat, żeby sobie dorobić, inni przez 3 dekady. Tu już nie ma tak różowo z transportem. Umawiają się grupą. U pracodawcy pojawiali się na 7, więc trzeba było wstać o 4.30. Wyjazd codziennie o 5.30 od poniedziałku do piątku. Powrót ok. 17. Wiem, iż na wielu nie zrobi to wrażenia, wszak w Warszawie pracuje się od 9-17, a trzeba jeszcze wyprawić dzieci do szkoły itp. Wszyscy bohaterowie tak długich dojazdów, rodzinę zostawiają w domu.
Teraz czas na moje własne doświadczenia. 30 km. Żaden problem. Wyjazd o 20 minut wcześniej niż wyjście z domu. Powrót podobnie. To czterdzieści minut dziennie. Gdybym jeździł transportem publicznym – traciłbym znacznie więcej (dwa razy tyle, gdybym piechotą szedł 3 km na dworzec). Już raczej bez sensu. Tłumaczy się w ten sposób popularność samochodu na wsi – narzędzie pracy, nie przyjemność czy szpan. Ja też dojeżdżałem sam. Żona i syn zostali w mieście. Gdyby zdecydować się na stałą przeprowadzkę, jedno z nas, żeby wozić młodego, raz na 7.30 a raz na 10, a potem na 2-3 treningi w tygodniu, musiałoby nie pracować. choćby praca zdalna nie zmieniłaby sytuacji, ponieważ trzeba przecież siedzieć w ustalonych godzinach przed komputerem. Nie do pogodzenia. Z drugiej strony do wiejskiej szkoły i gminnego liceum też trzeba dowozić, więc choćby opcja „na miejscu” kilka zmieniłaby.
Są jeszcze bliższe miejsca. Moi znajomi mieszkają 25 km od miasta i jeżdżą 3 razy dziennie. Ona swoim, on swoim autem. Podobnie jak my w mieście – popołudniowy trening to wyjście o 17.30 a powrót 19.45. Wtedy jedzie się po zakupy, wykonuje telefony. Nie ma innego wyjścia.
Dlatego odpowiadając na tytułowe pytanie, trzeba mieć świadomość, kto dojeżdża (jedna osoba, czy wszyscy członkowie rodziny), skąd (z miasta do miasta, czy ze wsi do miasta), kto pracuje, a odległość ma pewne znaczenie, ale do pewnej granicy, nierozstrzygające. Lepiej dojeżdżać 1,5 godziny pociągiem, niż wykonywać 3 kursy po 40 minut własnym samochodem. I taniej przy okazji, też.