Pamiętacie jeszcze wpis o Thoreau, który wyliczył, iż przy dolarowej dniówce, robotnik ma trudność w zakupie domu, kosztującego 800 dolarów? Teraz wracamy do naszych czasów.
M2 mieszkania w wielu miastach przebił 10 tys. zł. W Warszawie choćby 16 tys. zł. W mniejszych metrażach i dobrych lokalizacjach, ceny potrafią być choćby większe. Na 2 pokoje w stanie do wprowadzenia, trzeba mieć 600 tys. zł w dużym mieście ok. 1 mln w Warszawie, a jeżeli prowadzimy własny remont może urwiemy ze 20%.
Jeżeli kredyt hipoteczny kosztuje nas 800 zł za każde pożyczone 100 tys. zł, powinniśmy, przy założeniu posiadania 20% na wkład własny zrobionego lokalu i rekomendacji przeznaczania na ratę nie więcej niż 30% zarobków, osiągać pensję:
- 12.800 zł netto w dużych miastach,
- 21.300 zł netto w Warszawie.
Oznacza to wprost, iż rynek zwariował, ponieważ tzw. przeciętna rodzina (oboje zarabiają średnią krajową netto) nie może sobie pozwolić na 2-pokojowe mieszkanie, bez zastosowania systemu ulg (np. niedostępny już Bezpieczny kredyt 2%). Oczywiście, jeżeli zejdziemy trochę z wymagań, kupimy taniej. Będzie – do remontu, z wysokimi kosztami utrzymania, albo w słabej dzielnicy. Wtedy mamy te 0,5 mln zł i dając 100 tys. zł wkładu, pożyczamy 400 tys. zł z ratą 3200 zł, powinniśmy zarobić „tylko”- 10.700 zł.
Skąd więc „przeciętna rodzina” ma kasę na własne M?
Część dostaje od rodziny. Część dziedziczy. Część zarabia wystarczająco dużo. Część przekracza próg bezpieczeństwa. Część dorabia na saksach i pożycza znacznie mniej. A reszta? Zasila rynek wynajmu, bez szans na zakup. A istnieje wiele innych opcji, o których pisałem.