Jak się żyje na dojazdach?

oszczednymilioner.pl 4 dni temu

Kiedy na blogu rozważałem sensowność dojeżdżania do miejskiej pracy ze wsi, na odcinku 30 km dobrą drogą, zacząłem zauważać, iż w moim otoczeniu znajduje się kilka osób, dla których taka odległość to pestka. I dzisiaj zaprezentuję Wam ich historię. Postanowiłem podawać wiek, albowiem z wiekiem zmęczenie bywa znacznie istotniejszym czynnikiem. Podane odległości – jeżeli nie zaznaczyłem inaczej – w jedną stronę.

Opowieść 1. Korposzczurka 45 lat. Dojeżdża 70 km. Bohaterką została pracownica banku, pechowo urodzona i mieszkająca w dużej wsi (200 lat temu miasteczku) na pograniczu województw. 2-3 razy w tygodniu przemierza 140 km (70 km godzinę jazdy w jedną stronę), w pozostałe dni pracuje z domu. Nie ponosi kosztów – samochód dostała od firmy. Tutaj powód jest prosty, wolała zostać na miejscu z rodziną, a pracy za takie pieniądze nie dostałaby. Stąd dojazdy do byłego miasta wojewódzkiego i siedziby oddziału banku. Przywykła i nie skarży się.

Opowieść 2. Lekarka 70 lat. Jeszcze 4 lata temu codziennie dojeżdżała z rodzinnej wsi, kiepskimi powiatowymi drogami 50 km w jedną stronę. I znowu – tu był rodzinny dom, a tam interesująca praca w szpitalu wojewódzkim. Zero transportu, więc własnym autem. Jedyny plus – mogła się spóźnić, ale dojechać musiała. Pracoholiczka i inne pokolenie, nigdy nie narzekała.

Opowieść 3. Pracownik korpo 45 lat. Podobnie jak matka (opowieść 2) dojeżdża codziennie te 50 km. Nie jest zachwycony, ale stanął przed alternatywą – albo coś zarobi i mimo dojazdów starczy mu na życie, albo zacznie wegetować na granicy minimalnej u Janusza, albo wynajmie mieszkanie w mieście i odda 40% pensji. Woli tak.

Opowieść 4. Policyjny emeryt na wysokim stanowisku w administracji – wiek 50 lat. Dojeżdżał codziennie 100 km, bo na miejscu „nie było pracy dla człowieka z jego wykształceniem”. Męczące i drogie. Dlatego zorganizowali „spółdzielnię” do auta wsiadało kilku takich dojeżdżaczy i każdy z nich miał dyżur (swoim samochodem) raz w miesiącu przez tydzień. W ten sposób reszta mogła odespać i wysiąść mniej zmęczona. Niemniej jednak 100 km rano (pracowano na 7 lub 7.30) stanowiło problem. Droga częściowo słaba, przez lasy, więc w lecie 1,5 godziny (wyjazd 5.30, pobudka 4.45), a w zimie 2 godziny (budzik na 4.15). Potem powrót o 17.30. Ale czego się nie zrobi, gdy w domu trójka nastolatków i studentów. Wtedy choćby emerytura mundurowa (wysoki stopień) nie wystarcza.

Opowieść 5. Urzędnik lat 55. Codzienne przejazdy – 80 km, niby krajówką, a przez wsie (miasteczkom zbudowano obwodnicę). Czas z przejazdem przez miasto – 1,5 h. I podobna historia jak poprzednio: wspólne dojazdy i rodzina na utrzymaniu. Na miejscu tylko praca wychowawcy w internacie (nocami), czyli po dodatkowy dochód (momentami choćby dyrektorski) trzeba dojechać. Nie skarżył się, może dlatego, iż w obu pracach luz. Natomiast fakt pozostaje faktem, ciężkie życie, czasami choćby nie kładł się spać (gdy chłopaki w internacie narozrabiali i nie mógł zdrzemnąć się w robocie, a o 6, zaraz po zmianie wsiadał do auta, by wrócić o 17).

Te pięć opowieści spowodowało, iż zacząłem inaczej patrzeć na moją sytuację. 30 km to mało (z dobrym wjazdem do miasta, komunikacją publiczną, której nie mieli tamci bohaterowie). Dam radę.

Idź do oryginalnego materiału