Polka w kraju Kiwi

7 miesięcy temu

Z Anną Zwolan, Starszą Kierowniczką ds. Przychodów, rozmawiamy o przeprowadzce na drugi koniec świata w pandemii, rynku piwa w Nowej Zelandii oraz plusach i minusach tego kraju.

Jak zaczęła się Twoja kariera w Grupie Żywiec i jak to się stało, iż wylądowałaś w Nowej Zelandii?
Do Grupy Żywiec dołączyłam w roku 2017 jako Revenue Manager. W Polsce przepracowałam 2 lata i 7 miesięcy, zanim z moją ówczesną manager Kasią zaczęłyśmy rozmawiać o innych opcjach. Czułam się już komfortowo na stanowisku i miałam ambicję, żeby gdzieś przejść i wyjść ze swojej strefy komfortu, a akurat w tamtym czasie nie było ku temu zbyt dużo możliwości wewnątrz firmy w Polsce. Rozważałam choćby zmianę firmy, ale pomyślałam, iż fajnie byłoby zostać w strukturach Heinekena, tylko zmienić kraj, w którym pracuję. Na tapecie pojawiły się Niemcy, Słowenia i Nowa Zelandia, o której nie wiedziałam wtedy jeszcze prawie nic.

Co było dalej?
Zaczęło się od rozmowy po sąsiedzku, w Niemczech, ale można powiedzieć, iż pod kilkoma względami się nie zgraliśmy. Wtedy rozpoczęłam rozmowy z Nową Zelandią. Dyrektorem Finansowym był tam Polak, którego mogłam nieco podpytać o DB Breweries (tak nazywa się nowozelandzkie centrum operacyjne / OpCo Heinekena). W zasadzie po dwóch rozmowach dostałam ofertę przeprowadzki. Ogarnęła mnie oczywiście lekka panika, bo przecież to nowy dla mnie kraj, kompletnie nowa praca. Zaczęłam googlować informacje o Nowej Zelandii, języku, tradycjach i kulturze i stwierdziłam, iż to może być to.

Jak wyglądały przygotowania do wyjazdu? Jak było na początku i jak jest teraz?
To była szybka decyzja – duży krok na drugi koniec świata! Przeprowadzka, spakowanie całego życia, bo mieszkałam wtedy w Warszawie i nowa kariera w Nowej Zelandii. Wylądowałam chyba tydzień przed tym, jak pojawił się pierwszy przypadek Covid-19. Mój lot, który miał być przez Chiny, został zmieniony i leciałam przez Singapur, bo w Chinach nie było już bezpiecznie, a 3 tygodnie po moim lądowaniu weszliśmy w kompletny lockdown. Byłam więc w nowej pracy, w nowym kraju, praktycznie nikogo nie znałam i zaraz zaczęliśmy pracę online. Nie był to najlepszy moment w moim życiu, mówiąc zupełnie szczerze! Planowałam spędzić tutaj może ze 2 lata i wrócić do Polski lub do innego kraju, ale jakoś po roku w Nowej Zelandii poznałam mojego obecnego partnera Jarroda. W ten sposób jestem już tutaj ponad 4 lata. To miała być przygoda tymczasowa, a wygląda na to, iż póki co zostaniemy tutaj nieco dłużej. Dostałam częściową rezydenturę rok temu, o rezydenturę permanentną mogę zaaplikować pod koniec czerwca tego roku, a potem bodajże jeszcze rok i mogę dostać obywatelstwo nowozelandzkie!

Czym się zajmowałaś w Polsce i co robisz teraz w Nowej Zelandii?
W Polsce zajmowałam się zarządzaniem przychodami. Dzieli się to na 5 głównych filarów: pozycjonowanie cenowe marek, architekturę opakowań, mix produktów, optymalizacje promocji i upustów oraz kontrakty handlowe. To interdyscyplinarna cześć biznesu, gdzie w zasadzie doradza się sprzedaży i marketingowi, współpracując z finansami. Patrzymy na to, gdzie i z jakim produktem (opakowaniem) możemy wejść, w jakiej cenie sprzedawać, jaką marżę zaoferować klientowi, jak optymalizować promocje i przychody. Przenosząc się do Nowej Zelandii dostałam takie samo stanowisko – tylko, iż w Grupie Żywiec zajmowałam się kanałem nowoczesnym, czyli dyskontami, hipermarketami, supermarketami, a przechodząc do Nowej Zelandii miałam pieczę nad wszystkimi kanałami sprzedaży, włączając w to kanał On Premise (HoReCa), który tutaj jest całkiem spory.

Jakie są najważniejsze różnice pomiędzy rynkiem piwa w Nowej Zelandii a w Polsce?
Wielkość rynku piwa w Nowej Zelandii to około 2 mln hektolitrów rocznie. W Polsce to sporo więcej, ale poza tym oba rynki są bardzo podobne jeżeli chodzi o piwo. Bardzo popularne są też tak zwane „RTD” (Ready-To-Drink) – około 650 tys. hektolitrów rocznie. To połączenie mocniejszych alkoholi – z sokiem, wodą sodową, colą, etc. Właśnie wprowadzamy RTD numer 1 na świecie – White Claw! Nowa Zelandia to rynek rozwinięty, wyróżniający się na tle innych rynków Azji i rejonu pacyficznego, bardziej podobny do Polski czy Wielkiej Brytanii niż do Wietnamu, Indonezji czy Malezji. Warto wspomnieć, iż w Nowej Zelandii piwa kraftowe i piwna rewolucja przeżywały ogromny boom – był to chyba drugi po Stanach Zjednoczonych rynek, gdzie ta kategoria tak mocno się rozwijała i zdobywała popularność. Teraz z kolei rośnie segment low carb – czyli piw niskokalorycznych. Rynek Nowej Zelandii jest mocno nastawiony na promocje, pod tym względem różni się od tego w Polsce. Tutaj praktycznie każdy produkt w kategoriach od mleka, po nabiał, mięso, aż po piwo jest na promocji przez 26 z 52 tygodni, w różnych cyklach. Poza tym kanał nowoczesny to praktycznie duopol, co pozostawia znacznie mniej pola do negocjacji z klientami. Kolejną różnicą jest fakt, iż mocnych alkoholi nie można kupić w supermarketach, które sprzedają tylko piwo, cydr i wino. Wszystkie pozostałe alkohole są sprzedawane w specjalistycznych sklepach monopolowych, podobnych do polskich sklepów tradycyjnych. Kanał tradycji jest za to dużo bardziej zorganizowany niż w Polsce – nie jest tak fragmentaryczny, jest kilka dużych sieci tradycyjnych.

A jak się pracuje na drugim końcu świata? Jest inaczej niż u nas?
Nie czuję wielkich różnic w podejściu. W pracy jest duży szacunek dla innych, wszyscy traktują się nawzajem dobrze, z kulturą, a jednocześnie nie ma sztucznych podziałów i stawiania barier – pracujemy razem na open space, nieważne czy dyrektor czy pracownik niższego szczebla. Ludzie pracują tu solidnie – 8 godzin to zwykle standard, a czasem jest choćby więcej jeżeli trzeba, ale atmosfera w pracy jest luźna, lubimy się, rozmawiamy, żartujemy. Z drugiej strony bardzo ceniony jest tu work-life balance – latem w piątki po 15:00 nie ma już nikogo w biurze . Praca w weekendy praktycznie nie istnieje, dużo ludzi ma swoje łódki czy domy letniskowe, więc po prostu się odcinają, odpoczywają i regenerują się, nie myśląc o pracy.

A jak wygląda czas po pracy?
Nowa Zelandia w porównaniu do pobliskiej Australii jest bardzo bezpieczna, nie ma tu dzikich ani jadowitych zwierząt – można bezpiecznie iść przez busz nie obawiając się o swoje zdrowie i życie. Tutaj nic nie chce cię zabić . Przyroda jest niesamowita, kraj obejmuje dwie wyspy, Północną i Południową, które trochę różnią się między sobą. Północna ma moim zdaniem dużo piękniejsze plaże zwłaszcza po wschodniej stronie, a po stronie zachodniej plaże są czarne, co jest dosyć interesujące. Południowa ma piękne góry, można tam choćby jeździć na nartach o czym nie wiedziałam przenosząc się tutaj. Są też przepiękne fiordy – trochę inne niż norweskie, z wodospadami, które są szczególnie urokliwe podczas opadów deszczu. Ogólnie w Nowej Zelandii możemy spodziewać się niesamowitych krajobrazów i wspaniałej natury, pięknych plaż, górskich szczytów, bujnej roślinności. Powiedziałabym też, iż na minus sklasyfikowałabym ofertę w dziedzinie kultury i sztuki. Są wprawdzie muzea, jest ładna architektura, ale nie dorównuje temu, co możemy znaleźć we Włoszech, Polsce czy Francji. Tu wszystko jest bardziej nakierowane na przyrodę, zdrowy tryb życia, czyste powietrze, naturę, a nie na życie miejskie.

Co cię zaskoczyło najbardziej w Nowej Zelandii?
Na początku na pewno język! W Nowej Zelandii mówi się po angielsku, ale to nie jest taki angielski, jakiego uczymy się w szkole – specyficzny akcent, do którego trzeba się przyzwyczaić, inne słownictwo, itp. Jak przyjechałam to było mi ciężko – pierwsze spotkanie, drugie, trzecie i panika, iż przecież całe życie uczyłam się angielskiego, a nie rozumiem 60-70% tego, co ludzie do mnie mówią!

Bardzo zaskoczyło mnie też budownictwo – zimą bywa tu zimno, na Południowej Wyspie zdarzają się choćby temperatury ujemne, a do tego jest wilgotno – więc to zimno jest dojmujące, do szpiku kości. Budynki są do tego niedostosowane, praktycznie nie ma podwójnych okien, nie ma centralnego ogrzewania – więc gdy na zewnątrz jest 4-6 stopni i wieje wiatr, to w domach jest po prostu nieprzyjemnie. W marketach sprzedawane są farelki i termofory, by można się było ogrzać, a moim zdaniem to rozwiązywanie problemu od końca – zamiast zbudować solidne i ciepłe domy, to oferowane są tylko rozwiązania pozwalające się doraźnie dogrzać.

Na mieszkańców Nowej Zelandii mówi się nieco żartobliwe Kiwi, tak jak owoc czy ptak. Jest tutaj dużo ekspatów, bo to popularny kierunek migracyjny, a kraj jest otwarty na cudzoziemców. Są też Maorysi – rdzenni mieszkańcy tych wysp, podobnie jak Aborygeni w Australii, ale współcześnie stanowią oni niewielki procent społeczeństwa. To, co najbardziej mnie zaskoczyło w Nowozelandczykach to ich wyluzowane podejście, pogodny sposób bycia, chęć nawiązania kontaktu i rozmowy choćby w codziennych sytuacjach, np. w sklepie. Jak ostatnio byłam w Polsce wszyscy wydawali mi się bardziej markotni w porównaniu z Kiwi, ale być może to kwestia słońca czy plaż na wyciągnięcie ręki

Dziękujemy za rozmowę.

Idź do oryginalnego materiału