W rok 2023 wchodzimy z niższym poziomem zadłużenia niż w rok 2016, zanim wprowadzono program 500+ i inne świadczenia pieniężne
Ze wszystkich klęsk i katastrof, jakie wróżono w minionym roku, jedna nie chciała się ziścić. Polska nie zbankrutowała, nie staliśmy się „drugą Grecją”, a budżet państwa nie zawalił się pod ciężarem długu publicznego. Wręcz odwrotnie. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia Ministerstwo Finansów opublikowało informacje o stanie zadłużenia sektora finansów publicznych na koniec III kwartału 2022 r. Wynika z nich, iż dług publiczny w relacji do PKB… nie tylko spadł względem lat pandemii, ale choćby jest niższy niż w roku 2015.
Nie, to nie pomyłka. Polskie zadłużenie wynosi dziś 50,3% rocznego PKB. W 2021 r., po dwóch latach pandemii, wskaźnik ten wynosił 53,8%, a w ostatnim roku rządów PO i Ewy Kopacz – 51,3%. W rok 2023 wchodzimy z niższym poziomem zadłużenia niż w rok 2016, zanim jeszcze wprowadzono program 500+ i inne świadczenia pieniężne. To bolesny szok dla wszystkich zwolenników tezy o nieuchronnym bankructwie Polski – a było ich przecież wielu. Tymczasem pomimo dwóch lat pandemii, wojny za naszą granicą i zapowiadanych rekordowych wydatków zbrojeniowych – Warszawa dalej jest wypłacalna, a dług publiczny nie przekroczył ani krajowych, ani europejskich limitów. Jak to możliwe?
Kwestia proporcji
Pierwszy powód jest natury metodologicznej. Dług mierzony nominalnie – czyli w złotówkach – urósł w ciągu ostatnich lat o kilkaset miliardów. Konkretnie do prawie 1,5 bln zł. Za ten skokowy w latach 2020-2021 wzrost zadłużenia odpowiadają przede wszystkim tarcze antycovidowe i działania Polskiego Funduszu Rozwoju, które łącznie miały pochłonąć choćby 312 mld zł. Tyle kosztowało ratowanie miejsc pracy, wypłacanie tarcz firmom, stabilizowanie polskiego sektora finansowego i tuziny mniej lub bardziej przejrzystych działań mających łagodzić skutki pandemii. Gdy zatem spojrzeć na suche liczby, bez kontekstu pandemii, strzelający w górę słupek wykresu zadłużenia niepokoi. Niektórzy z samego tego faktu wysuwają tezę o kryzysie zadłużeniowym i rekordowych poziomach zadłużenia.
Tyle iż PKB naszego kraju rośnie nieprzerwanie od ćwierćwiecza, do tego w ostatnich latach szybciej niż przyrost długu. Co więcej, wysoka inflacja zwiększa wartość PKB – usługi i towary sprzedawane są za wyższą cenę, a dług liczony jako procent PKB maleje. I choć na koniec roku może przekroczyć 1,5 bln zł, to po raz pierwszy w naszej historii PKB przebije sufit 3 bln zł. Proporcje zmieniają się więc na korzyść (choć po części ze złych powodów). Dlatego, mimo iż zadłużyliśmy się (jak inne kraje Europy czy Kanada i USA) i wydaliśmy olbrzymie środki w czasie pandemii, to dzięki temu, iż gospodarka dalej działa, PKB rośnie szybciej od zadłużenia.
Nie staliśmy się „drugą Grecją”
Warto w tym momencie przywołać dla porównania Grecję. Polska jest w UE państwem o średniej wysokości zadłużenia w stosunku do PKB – w połowie 2022 r. byliśmy na 12. miejscu w Unii, przy średniej wysokości długu większej od naszej o 35 pkt proc. Grecy są na miejscu pierwszym – ich dług na początku 2022 r. wynosił 188% PKB!
Oznacza to, iż gdyby Polska rzeczywiście miała się stać „drugą Grecją”, musiałaby pożyczyć jeszcze dwa i pół razy tyle, zwiększając swoje zadłużenie o ponad 130% PKB, czyli prawie 4 bln zł. Trudno sobie wyobrazić, jak miałoby to się wydarzyć i gdzie rząd znalazłby chętnych na kupno obligacji na takie kwoty. I iż nie upadłby w trakcie realizowania tego szaleńczego planu. Już choćby dzięki temu eksperymentowi myślowemu możemy sobie uzmysłowić, jak oderwane od rzeczywistości jest straszenie w naszych warunkach „greckim poziomem długu”.
Pesymiści jednak natychmiast dodają, iż choćby jeżeli dług pozostaje w korzystnej relacji do PKB – lepszej niż w większości państw UE – to przecież rosną koszty jego obsługi. Czyli odsetki, które zmuszeni jesteśmy płacić. Prawda. Skala kosztów obsługi długu – od 66 mld według MF do choćby 100 mld według KE – robi wrażenie. To przecież równowartość wszystkich wydatków na wojsko albo na politykę rodzinną – które też mieszczą się w przedziale 55-70 mld i będą rosnąć.
Wymykające się spod kontroli koszty obsługi długu istotnie byłyby w sytuacji Polski problemem. Ale na odsetki do 2025 r. – znów w stosunku do PKB – wydamy 2,0-2,6% rocznie. Mniej więcej tyle, ile w latach 2009-2013 (średnio powyżej 2,3%), i dużo mniej niż na początku XXI w. (od ok. 3,3% w 2001 r. do ok. 2,5% w roku 2006). Słowem, „koszmarne jak za Gierka zadłużenie Polski” w rzeczywistości będzie nas kosztować proporcjonalnie tyle co w czasach „zielonej wyspy” Tuska.
Co więcej, polski dług – choć nominalnie dużo wyższy – jest dziś lepszy niż za czasów „zielonej wyspy”. Z jednego prostego powodu. Większa jego część znajduje się w polskich rękach i denominowana jest w złotówkach. Udział inwestorów zagranicznych w polskim długu wyniósł w III kwartale 2022 r. 35%. Dla porównania – w roku 2015 było to 57,8%.
Większy udział sektora krajowego w długu oznacza zaś, iż odsetki od tego długu trafią do krajowych posiadaczy obligacji skarbowych – banków, funduszy i inwestorów indywidualnych. W większej niż 10 lat temu części zostaną w polskiej gospodarce. A dzięki temu, iż poziom zadłużenia w walutach zagranicznych nie jest niebezpieczny, nie grozi nam los bankrutujących państw afrykańskich, które zapożyczają się w dolarach. Ani Grecji, która zadłużona była w euro i nie miała kontroli nad swoją walutą i stopami procentowymi.
Z tego powodu, jak pisałem już latem, choćby krytycy szefa NBP Adama Glapińskiego w Radzie Polityki Pieniężnej – np. prof. Joanna Tyrowicz – wyśmiewają scenariusz „drugiej Grecji”.
Katalog strachów
Jeśli Polska wpadnie w jakiś poważny zakręt w najbliższych miesiącach, nastąpi to z innych przyczyn niż kryzys zadłużeniowy. Może zabraknąć paliwa lub z powodu ataków na najważniejsze dla globalnej gospodarki rafinerie ceny paliw skoczą pod sufit – albo nasza oparta wciąż na węglu energetyka się zakorkuje. Możemy utracić środki z KPO i zaufanie inwestorów, a tracąca wartość złotówka pociągnie nas w dół. Mogą nas dotknąć nieprzewidziane jeszcze konsekwencje wojny rosyjsko-ukraińskiej. Inflacja może spowodować pogorszenie się poziomu życia i generować wiele negatywnych zjawisk tzw. efektu drugiej rundy.
Ale trudno wyobrazić sobie, iż „zabraknie pieniędzy”, Warszawa przestanie spłacać swoje zobowiązania, a do bankomatów ustawią się kolejki zrozpaczonych ludzi. Wszystkie znane analizy mówią, iż zanim Polska zbankrutuje, runą finanse wielu państw azjatyckich, afrykańskich, ale także członków NATO (Turcja) oraz Ukrainy. A wtedy świat naprawdę będzie miał wielki problem, ale nie my będziemy w jego epicentrum.
Jest takie amerykańskie powiedzenie, iż można umrzeć nie z hukiem, ale skowycząc po cichu. Tak trochę jest z największymi mitami polskiej debaty gospodarczej. Najróżniejsze klęski, katastrofy, nieuchronne kataklizmy zapowiadane są w niej głośno i bez cienia wątpliwości. Gdy te przepowiednie okazują się bezwartościowe – nie wybuchają głośno jak przekłuty balon. Powietrze uchodzi z nich po cichu. Ludzie, którzy przepowiadali katastrofę, nie przyznają się do błędu. Po prostu w porę (gdy widać już na horyzoncie fiasko aktualnej prognozy) zmieniają temat. I zaczynają straszyć już nie masowym bezrobociem, ale drenażem kieszeni klasy średniej. Albo gdy kompromituje się wizja braku rąk do pracy, zaczynają grozić upadkiem ZUS i systemu ubezpieczeń. A gdy i to nie działa, długotrwałą stagnacją gospodarczą, będącą efektem „wzrostu na kredyt”, itd.
Katalog strachów jest na tyle duży, iż zawsze można znaleźć nowe, gdy aktualne przestają robić wrażenie. Pewne jest, iż i w minionym roku wieszczone regularnie od lat bankructwo Polski się nie ziściło.
Fot. Shutterstock