Nigdy nie obrażam inteligencji swoich własnych czytelników i nie będę tego robił także tym razem. Dlatego ani mi się śni marnować wasz (i swój) czas na tłumaczenie, iż 47. prezydent Stanów Zjednoczonych nie był i nie jest żadnym dyktatorem, wariatem ani (najnowsza chodliwa narracja) marionetką superbogaczy z Doliny Krzemowej. Zresztą wydaje mi się, iż nie wierzą w to choćby ci wszyscy liberalni komentatorzy, którzy karmili takimi bzdurami media liberalnej Ameryki przez prawię całą ostatnią dekadę. Wątpię też, czy w bajeczkę o złym Trumpie wierzy jeszcze nasz rodzimy komentariat, pokornie ją po "New York Timesach" i CNN-ach powtarzając.Reklama
"Trump wrócił, bo miał trafną i prawdziwą diagnozę sytuacji politycznej"
To, co dzieje się teraz w Ameryce, to jest po prostu demokratyczna zmiana warty. Owszem, dla liberalnego establishmentu jest to zmiana szczególnie bolesna, bo odbywająca się poza sprawdzonym przez wiele dziesiątek lat schematem, iż jak rządzi demokrata to super, bo jest nasz. Ale jak zmienia go republikanin, to w sumie też nie ma tragedii, bo i tak będzie się na nas oglądał i z nami liczył. Wszystko więc zostanie "w rodzinie".
Tymczasem Trump nie jest i nie był produktem tej machiny. Wskoczył z boku w roku 2016, doprowadzając do histerii nie tylko kibicujące demokratom elity medialne wschodniego i zachodniego wybrzeża. Ale także establishment partii republikańskiej - w tym czekających na swoją kolejkę zawodowych polityków. Urywał się też ze smyczy tradycyjnym sponsorom amerykańskiej prawicy. Na przykład słynni (i portretowani przez liberałów zawsze jako zło wcielone) bracia Koch z Trumpem wręcz wojowali, oferując wszystkie pieniądze świata takiemu republikańskiemu śmiałkowi, który przyniesie im jego głowę na tacy. Przegrali. A w 2024 roku Trump wrócił jeszcze silniejszy i jeszcze bardziej niezależny od dąsów i ansów medialno-polityczno-celebryckiej machiny trzymającej Amerykę (jak im się zdawało) w garści.
Trump wrócił, bo miał trafną i prawdziwą diagnozę sytuacji politycznej. I umiał tę diagnozę przekuć w zrozumiałą opowieść polityczną. Była to opowieść o zdradzie elit. I o kryzysie demokracji amerykańskiej rozumianej jako machina, w której - teoretycznie - władza spoczywa w rękach "suwerena". Ale w praktyce ten suweren może najwyżej pomachać palcem w bucie. Bo nieważne na kogo głosuje. Na koniec zawsze i tak dostaje tę samą mieszankę neoliberalizmu i globalizacji. Suweren mówi, iż mu się nie podoba? Pyta, gdzie jest dobra praca? Gdzie dostępne mieszkania? Gdzie szansa na godne wychowanie dzieci? Czemu nieliczni mają miliardy, z którymi nie wiedzą co zrobić, a inni tylko same długi? Wszystko nieważne, bo elity mówią mu, iż teraz najważniejsze są walka z globalnym ociepleniem, dopieszczenie ruchów LGBTQ+ albo zaoranie "rasistowskiej" policji federalnej.
"Rewolucja zdrowego rozsądku" sednem trumpizmu
Odpowiedź Trumpa na ten klincz jest dość wyrazista. Oczywiście głównie dla tych wszystkich, którzy chcą ją dostrzec i nie zadowalają się zastępczymi opowieściami o Trumpie-Hitlerze albo Trumpie-marionetce sterowanej zdalnie przez Elona Muska. Oni łatwo dostrzegą, iż sednem trumpizmu jest to, co 47. prezydent Stanów nazywa "rewolucją zdrowego rozsądku". To coś jakby przyłożenie filozoficznej brzytwy Ockhama do narracji amerykańskiej polityki. I ciach! Cut the bullshit! Do sedna. Bez ściemy. Zredukujmy całą tę mydlaną pianę, którą establishment od dekad pracowicie smaruje oczy amerykańskiego narodu.
Kto naprawdę zarabia na liberalizacji handlu z krajami takimi jak Meksyk albo Chiny? No przecież to oczywiste, iż nie amerykańscy wytwórcy i nie amerykańscy pracownicy! Bo oni tracą rację bytu i zdolności produkcyjne. Albo napływ migrantów? Czy cieszy to amerykańskich pracowników? Oczywiście, iż nie. Bo praca jest tańsza, gdy trzeba o nią rywalizować z gotowymi na zaniżanie standardów zdesperowanymi przybyszami. A polityki klimatyczne? Kto zapłaci za ich realizację? Czy nie przede wszystkim biedniejsza część społeczeństwa, która najmocniej odczuje wzrost ceny energii czy skutki dezindustrializacji? Oczywiście, iż tak. A woke-rewolucja każąca wierzyć, iż najpilniejszą i palącą potrzebą jest uzmysłowienie zakutym Amerykańskim bigotom, iż płci są nie dwie, tylko 54+? Ale czy to nie jest temat intrygujący jakiś niewielki odsetek społeczeństwa? Przecież to oczywiste, iż tak jest.
I tak dalej, i tak dalej. Problem polega tylko na tym, iż nikt przed Trumpem nie miał na tyle politycznej odwagi (ani interesu) by postawić je tak, jak widzi je ogromna część społeczeństwa - a w tej chwili wręcz "milcząca większość".
Choć dzięki Trumpowi już nie milcząca, bo właśnie przemówiła. Wszystko inne jest przypisem, który nie ma w tym momencie większego znaczenia.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.