Donald Trump nie trafia na ekran po raz pierwszy, ale chyba po raz pierwszy jego ekranowy obraz sprzęgł się tak mocno z polityką. Wszystko za sprawą filmu „The Apprentice” (2024) niezbyt udolnie przetłumaczonego na język polski jako „Wybraniec”.
Film ten przemknął przez polskie ekrany w październiku, a teraz powraca przy okazji zaprzysiężenia Trumpa na 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gdy pojawiał się na ekranach kin, sprzedawano go publiczności jako element amerykańskiej kampanii wyborczej. Teraz gdy jest oglądany przez statecznych mieszczan na streamingach – ma już zupełnie inny kontekst. To biografia zwycięzcy w wyborach i człowieka, który ma już zapewnione miejsce w historii. I właśnie za chwilę zaczniemy oglądać jego ostatni etap.
Jest to rzeczywiście pierwsza próba zakreślenia biografii Trumpa w stylu epickim, choć dotyczy zaledwie dwóch początkowych dekad jego kariery. Widzimy tutaj przeobrażanie się delikatnego i kulturalnego syna dewelopera w biznesmena nowego typu, a do tego wszystkiego porównywalnego z jego wielkimi poprzednikami (Fordami czy Rockefellerami) biznesmena – ikonę. Trump jako zjawisko i ikona kultury powstał właśnie wtedy w latach osiemdziesiątych w dziwnej, mieszanej atmosferze reaganowskiej Ameryki. Wszystko, co nastąpiło potem, łącznie z prezydenturą, było już kontynuacją tamtych wyborów. Mówiąc wprost – chcesz zrozumieć Trumpa? Musisz poznać go wtedy.
Film oczywiście spotkał się z reakcjami, ale niestety nie mógł pasować nikomu. Podobno sztab Trumpa przez lata blokował jego produkcję zakulisowo, ale kiedy przyszło co do czego, zaatakowano jedynie reżysera dzieła za irańskie pochodzenie. W końcu obywatel Islamskiej Republiki Iranu nie ma prestiżowego prawa do analizy biografii Prezydenta USA. Stronie liberalnej dyskursu film też się generalnie nie spodobał, bo poza niezbyt przyjemnym obrazem Trumpa jako męża – nie ma mu tu czym przyłożyć.
Powstał bowiem chyba pierwszy film o Trumpie rzetelny. Bez jego manipulacji lub czynienia z niego niemalże biblijnego szatana. Tylko iż prawdę docenią być może przyszli historycy, ale za jakiś czas. W tej chwili Amerykanom na nim nie zależy.
Jaki tam z Trumpa republikanin.
Dzieło Abbasiego pokazuje nam jak daleko Trumpowi od wszelkich republikańskich mitów, pod którymi się tak ochoczo podpisuje przez ostatnią dekadę. Młody Trump – nim stanie się ikonicznym tworem i czasem karykaturą samego siebie – to rzeczowe dziecko bogatych nowojorczyków z emigranckimi korzeniami. Z tych cech, które znamy, mam tylko megalomanie i gigantomanię. Poznaje jednak dwoje ludzi, którzy go zmienią na zawsze: Roya Cohna i przyszła żonę Ivanę.
Roy Cohn od czasów „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kuschnera jest głównym negatywnym symbolem amerykańskiej historii i zastąpił w tym Benedykta Arnolda. Żyd i gej, który wypierał się żydowskości i udawał heteroseksualistę, nieodzowny człowiek od czarnej roboty amerykańskich Republikanów od czasów Joe McCarthyego do początków Reagana, a do tego jedna z pierwszych ofiar AIDS. Taki człowiek był mentorem młodego Trumpa i uczył go tego, jak być bogaczem. I jak to bywa w tego typu opowieściach – uczeń przerósł mistrza. Cohn umarł traktowany przez Trumpa elegancko (acz odkażał jego miejsce przy stole), ale Donald zajął jego miejsce i przetrwał. Umiał wrócić choćby trzeciego dnia z piekieł i zostać ponownie Prezydentem.
I tak jak przy Karolu III w dniu jego koronacji nie zasiadła żona ikoniczna, czyli Diana, tak w dniu wyniesienia Trumpa na wyżyny towarzyszyła mu już zupełnie inna kobieta – Melania. Był on jednak dziełem kogoś innego – ambitnej emigrantki z Czechosłowacji – Ivany zmarłej kilka lat temu. To z nią był przez dwie dekady i to ona pomogła mu stworzyć wielkie imperium. I to ją skrzywdził.
Trump nie wstydzi się Roya Cohna. Pamięć o nim nie może mu już zaszkodzić. W filmie jednak niczym erynie pokazane są duchy dwóch osób – jego brata i pierwszej żony. Ich już nie ma, ale obydwoje nie zostali potraktowani przez Prezydenta USA jak trzeba lub filmowcy nam to umiejętnie wmawiają.
Trump z tego filmu to nie Trump z greckiej tragedii, ale Trump, który domyka się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczyna smarować się samoopalaczem, ukrywać tuszę, z którą nie wygrywa operacjami i kolejnymi falami „sculp redyuction” niwelować łysienie.
Niemniej to już zupełnie inna postać – ta którą znamy.