Mam nieodparte wrażenie, iż świat rolniczej mechanizacji poważnie się zmienia. Nasza starzejąca się, zamurowana w przepisach i usychająca mentalnie Europa przypomina coraz bardziej twierdzę, zamkniętą przed technologiami spoza nakazanego nam kierunku. U europejskich bram czekają chińskie ciągniki, które robią się coraz lepsze.
Od kilku lat europejskie rolnictwo chwieje się w posadach, bo koszty produkcji dramatycznie wzrosły, a ceny płodów drepczą w miejscu. Dla wielu drobnych rolników opłacalność produkcji zbóż stanęła na krawędzi i ociera się o szaleństwo. Jedynie wielkie kombinaty, scyfryzowane programami do zarządzania i wykorzystujące najnowsze maszyny wychodzą na swoje wykazując zyski.
Nadal na produkcję, na to co rośnie i zbierzemy na żniwa, patrzymy w kontekście działań rocznych – uda się czy się nie uda, obrodzi czy nie obrodzi, będą ceny czy nie będą? Uzależnieni od codziennego spoglądania na słupki i wykresy na światowych giełdach, dręczymy samych siebie dzisiejszą ceną kukurydzy na Matifie.
Pogoń za nowymi ciągnikami, to ślepa uliczka
Poza tym wciąż potrzebujemy nowych maszyn. Jeszcze do niedawna średni czas użytkowania w gospodarstwie ciągnika rolniczego mogliśmy zmierzyć w dekadach. Dziś rolnictwo wymusza nowe maszyny. Kto chce nadążyć, a nie dreptać w miejscu musi inwestować w coraz bardziej technologiczne rolnictwo.
Oplecione wiązkami przewodów, potrafiące się łączami isobusów porozumieć ze sobą maszyny stają się pseudo-robotami, podobnymi do fabrycznych obrabiarek urządzeniami, którymi sterujemy już dzięki tabletów czy przycisków.
A to jeszcze nie koniec, bo prawdziwe i autonomiczne roboty rolnicze już czekają na uwolnienie europejskich przepisów. W końcu wyjadą na pola, a nam pozostanie zdalny nadzór nad nimi z wygodnego domowego fotela. Taka transformacja jednak kosztuje, a wprowadzając ją, to my ponosimy wszystkie koszty. Póki jednak nie zastąpią nas agroroboty, mamy stan, gdzie daliśmy się zapędzić w przysłowiowy kozi róg.
Europejska stagnacja, czyli mat
Pozwolę sobie ocenić stan europejskiej mechanizacji rolnictwa jako szachowy mat, bo adekwatnie zapędziliśmy się na starym Kontynencie do rogu i nie mamy innego wyjścia niż kupować wciąż nowe maszyny. Nowe i oczywiście światowych koncernów, które kuszą nas kredytami na zero procent, promocjami i jeszcze czymś…
Nazywam to sąsiedzką presją, bo od lat na wsiach daje się zauważyć coś, co można określić “wyścigiem zbrojeń” między niektórymi rolnikami. Wyścigiem na maszyny, na markę, na wielkość, na moc silnika i w końcu na cenę. Czy maszyna potrzebna czy nie, czy będzie wykorzystana w 100 %, to już nieważne. Biorę, bo mnie stać. Biorę, bo będę miał więcej niż sąsiad.
Ogarnięci takim “szaleństwem” brniemy w następne zobowiązania i kredyty, a użyteczność kolejnego ciągnika w gospodarstwie spada, a jedyny zysk z takich działań osiąga sprzedawca maszyny.
W tej pogoni za prestiżem zdajemy się zapominać, iż u wrót starej twierdzy Europa stają maszyny, które coraz mocniej zdobywają światowe pola.
Chiński szach mat, bo chińskie robi się dobre, a choćby lepsze
Świadomość europejskiej stagnacji przyszła mi do głowy, gdy kilka tygodni temu na targach EIMA w Bolonii widziałem ciągniki chińskiej marki Lovol. Stoisko nie świeciło może blaskiem migających reflektorów, a wśród maszyn nie przechadzały się uśmiechnięte hostessy rozdając darmowego szampana. Tu gwiazdami były same traktory.
Patrzyłem na te maszyny, a w głowie przez cały czas brzmiało “przecież to chińskie”. Po bliższych oględzinach przyszła zaduma: no i co z tego, iż produkowane gdzieś za Wielkim Murem, bo niczego im tu nie brakuje. Niczego, bo wśród wystawionych małych, średnich i ciężkich traktorów mówiąc wprost – wstydu nie było. Powiem więcej: gdyby zgasili światło, to nie domyśliłbym się jakiej marki to maszyna.
Zaciekawiony wdrapałem się do największego ciągnika marki, a gdy zamykając drzwi zasiadłem w wielkim fotelu ogarnęło mnie zdziwienie. Tu po prostu wszystko było na swoim miejscu. Ba! Pachniało szlachetną nowością, a nie starym plastikiem. Do niczego nie mogłem się doczepić, a choćby chciałem.
Moja wredna wola – urwać coś z Lovola
Nic nie trzeszczało, choć dyskretnie starałem się szarpać i tłuc dłonią o panele poszycia. choćby akustyka wnętrza była zaskakująco pozytywna i widać, iż o nią zadbano w fazie projektu. Fakt, iż maszyna miała powyżej 250 koni i przekładnię bezstopniową, zostawiłem na marginesie odczuć.To całkowicie europejski ciągnik – pomyślałem bardzo zdziwiony tym co wokół mnie.
Dlaczego ich nie ma w Polsce?- zastanawiałem się zaskoczony. Przecież mamy tu silnik spełniający wszystkie najostrzejsze normy. Tu jest w ogóle wszystko co trzeba, a choćby więcej. Gdy tak stałem zszokowany podszedł przedstawiciel producenta i wprost zapytałem go o cenę na Europę z cłami i podatkami. Gdy powiedział ile kosztuje, to mało nie usiadłem, a uprzejmy Chińczyk tylko się uśmiechnął.
– Teraz o tym nie pisz, ale niedługo kupisz go w Polsce za tyle samo – zapewnił mnie na pożegnanie, gdy przez cały czas byłem w szoku. Ta cena pozamiatałaby konkurencję, a managerów zachodnich koncernów doprowadziłaby do siwizny w dwie minuty.
Czy kupiłbyś “chińczyka” na pole? Ja poczekam na Xiaomi
Pozostaje pytanie, czy gotowi jesteśmy kupić takiego “chińczyka”? Czy tu w europejskich wsiach jesteśmy gotowi na taki szok techniczny. Czy nie ściągniemy tym na siebie wytykania palcami i pobłażliwych uśmiechów sąsiada zza miedzy?
Kilka godzin później idąc już na parking mijał mnie sznur samochodów, z których przynajmniej kilkanaście było nowymi autami chińskich marek. Dopiero do mnie dotarło, iż to co chińskie robi się coraz lepsze, a od tzw. prestiżu dzieli je nie użyteczność, ale tylko i wyłącznie logo marki.
No cóż, kilkanaście miesięcy temu znane z robienia budżetowych telefonów, oczyszczaczy powietrza, sonicznych szczoteczek do zębów i odkurzaczy chińskie Xiaomi wypuściło swój pierwszy samochód – elektryczny SU7. Jest wspaniały. Osiągami zlał konkurencję, a cenowo ją zmiótł z planszy.
To ja teraz poczekam, aż Xiaomi zrobi ciągnik.