W czeluściach youtube’a blisko dekadę temu pojawiło się nagranie, na którym coach (taki z tych mądrych, z wykształcenia psycholog), wypowiada następujące zdanie „Jeżeli ktoś, niezależnie od tego ile ma lat, postawi sobie taki cel, ustabilizować siebie, firmę, to to jest droga donikąd, to jest pułapka. … Życie nie jest stabilne, nigdy nie było, nigdy nie będzie.” I zacząłem się zastanawiać, ten facet (niegłupi przecież), a prawda, którą głosi, chociaż chwytliwa, to przecież pozorna. Dlaczego?
Sięgnijmy najpierw do źródeł coachingu. Wywodzi się z nurtu nazwanego „samorozwojem”. Tylko jeszcze dla Covey’a czy Tracy’ego ten rozwój oznaczał ciągłą pracę nad sobą. Nad swoimi słabościami, by nie uwierały tak mocno, ale i silnymi stronami, aby okazywały się coraz silniejsze. Ogromnie cenię tę starą szkołę. Ciągle znajduję w niej coś nowego. Mentorzy sprzed 20-30 lat nie rzucają chwytliwych haseł, bronią się prostymi metodami (co ważne i… wykonalne) oraz wynikami. Proponują stopniowe zmiany. Dzień po dniu. Odrobinę. Jeszcze jeden dzień.
Jest i nowa szkoła. Covey nazwał ją „etyką osobowości”. Super wygląda, rzuca bon motami, opiera się na wrażeniu i plastrach na rzeczywistość. Zbliża się do terapii. Słyszymy ciągle „przekraczaj granice”, „manifestuj pewność siebie”, „stosuj odpowiednią komunikację i odpowiednio się ubieraj” „możesz wszystko, o czym zamarzysz”. I taka właśnie etyka osobowości powie, iż wybierając stabilizację, wybieramy drogę donikąd. Młodzi spuentują „ch….o, ale stabilnie”.
Oczywiście, tak postawiona sprawa tzn. stabilizacja = klęska, stanowi zasadniczy błąd. Dlaczego? Otóż wyobraźmy sobie „stabilność” jako pewne continnum w skali od 1 do 10 (w memie „jak bardzo kochasz swoją córkę, gdy 10 to Josef Fritzl, a 1 Steve Jobs”). Jedynka to kompletna niestabilność, rozedrganie, nagłe i nieprzewidywalne zmiany. Dziesiątka – całkowity bezruch. A nasz coach opisuje w skali dwustopniowej stabilny vs. niestabilny. I na tym polega problem. Ta dwustopniowa skala błędnie opisuje rzeczywistość. Wprowadza w błąd. Nie chcemy w swoim życia ani 1, bo to doświadczenie poniewieranego przez życie i własną głowę człowieka z chorobą afektywną dwubiegunową – od manii do depresji. Nie marzymy też o życiu: wstać o 7, zjeść śniadanie, włączyć serial, o 11 znowu coś przekąsić, wyjść do sklepu, pogadać z sąsiadką, wrócić do domu, zrobić obiad, zjeść go równo o 14, przeczytać gazetę, zdrzemnąć się, zrobić kolację, zjeść ją, umyć zęby i iść spać. Jutro to samo. Taki Dzień Świstaka na zwolnionych obrotach. Nasz organizm potrzebuje pewnej, motywującej odmiany, ale i, no właśnie,…. stabilizacji. Może odrobiny, może więcej, tu już wchodzą w grę cechy osobnicze. Możemy je zmieniać – ewolucyjnie. Poza tym mamy różne obszary życia. W jednym jesteśmy mega stabilni, w drugim znacznie mniej. Covey nazywał je obszarami, ćwiartkami (fizyczna, umysłowa, społeczna, duchowa). Ja powiedziałbym nieco inaczej: praca zawodowa, pieniądze, duchowość, sprawność fizyczna, rodzina, spełnienie. Znam ludzi, którzy są stabilni zawodowo, ale niestabilni związkowo/rodzinnie. Doskonale sprawnych fizycznie, ale bez pieniędzy. Covey zachęca do osiągnięcia równowagi, ona znowu pozostaje tylko celem, każdego z nas dosięgają inne wyzwania, z czym innym ma problem. Często zupełnie niezależne od nas samych. Nasza stabilność, ta oczekiwana i osiągnięta, stanowi matrycę opisanych wyżej obszarów i osiąganej w nich stabilności.
Popatrzmy na finanse – clou tego bloga. Tu stan kompletnej nudy (stabilność na 10) nie istnieje. Zawsze dzieje się coś nieoczekiwanego. A to wojna na Bliskim Wschodzie, a to na Ukrainie. Kryzys mieszkaniowy, kryzys paliwowy, kryzys giełdowy. Inflacja, deflacja. Glapiński, Putin, Kaczyński, Tusk. Na nic z tych rzeczy nie mamy wpływu. Możemy przewidywać, planować, reagować, zarządzać ryzykiem. Tyle. Pełnej stabilności nie osiągniemy. Upadają choćby miliarderzy, a zwłaszcza ich dzieci i wnuki. Ktoś, kto doszedł do 7 (jak np. ja) ma nieźle. I wtedy przychodzi pokusa by coś pozamieniać, bo cierpią pozostałe obszary. No i stabilność spada. Byle nie do 1-2. Wiadomo, w życiu człowieka, któremu wystarczy mniej (jego nazwę minimalistą), te fale oceanu zdarzeń wydają się gładsze. Im mniej potrzebujesz, tym łatwiej Ci żyć. W każdym obszarze, w pieniężnym również. Dążenie do stałej zmiany, dla zmiany, żeby się nie zasiedzieć, to błąd. Celowe destabilizowanie własnego życia w imię nowości, także. Lepsze jest wrogiem dobrego, często takie myślenie prowadzi do klęski. Ja wolę optymalizacje. Głoszę prawdę – codziennie trochę lepiej. Gdy miałem 23 lata poszedłem do pracy. Zarabiałem 50% średniej krajowej. Teraz minęło 25 lat i mój dochód to w sumie kilka średnich, dodatkowo z różnych źródeł (dwie prace, działalność gospodarcza, nieruchomości, aktywa finansowe). Nie można mówić o niestabilności w rozumieniu tego coacha, a jednak szedłem do przodu, mimo zmian. No właśnie, japońskie „kaizen” oznacza małe zmiany, napisałem choćby taki cykl „Kaizen milionera” i oto właśnie chodzi. Nie o rewolucję: dzisiaj jestem ojcem rodziny w bogatym europejskim kraju, z pięćdziesięcioletnią żoną i trójką dzieci, a jutro z dnia na dzień rzucam to wszystko, wyjeżdżam do Tajlandii i tam układam sobie życie z trzydziestolatką o karmelowej skórze, sprzedając internetowe kursy, a większość dnia leżąc na plaży. O ewolucję – ograniczę wpływ pracy na moje życie, założę firmę „na boku”, albo zacznę jakieś fuchy, odłożę środki z podwyżki, zamieniając je na Euro, kupię dom przy plaży, i spędzę tam dwa miesiące w roku . Bo ewolucja oznacza zmianę i stabilność w jednym. Niedostrzegalne na krótką metę ruchy, w długim okresie dające ogromne rezultaty. Dlatego ten modny coach się pomylił. Nie zrobił tego celowo. On w to wierzy. Gwałtowne zmiany są konieczne, w terapii, tam gdzie jest przemoc, mobbing które trzeba natychmiast przeciąć jakieś poważne i niszczące dysfunkcje. Jest psychologiem, więc popełnił błąd atrybucji, przypisując cechy zaburzonych, wszystkim dookoła. Dodatkowo upraszczając do bólu. A miliony kupują tę zero-jedynkową niestabilność/stabilność, jako prawdę objawioną, co gorsza zmieniają swoje życie i dziwią się spalonym mostom, oraz ogólnemu poczuciu nieszczęścia. Bo przecież miało być tak pięknie a nie jest. Niezależnej trzydziestoletniej singielce nagle zaczyna czegoś brakować, po przekroczeniu 40-tki. Facet, który zmienił drugą żonę na trzecią, z nią także nie umie zawrzeć kompromisu i cierpi, drąc koty dwa lata po ślubie. A pan W. obiecywał, iż niestabilność nas uzdrowi. Czytajcie lepiej Covey’a, dobrze Wam radzę.