Kontrola cen. Szokujący pomysł Kamali Harris [Okiem Liberała]

1 miesiąc temu

Kontrola cen. Szokujący pomysł Kamali Harris [Okiem Liberała]

Autor: FWG



Populistyczna polityka gospodarcza nie działa, ale politycy ją uwielbiają, bo przysparza im ona głosów wyborców niemających pojęcia o zasadach ekonomii.

Liczne przykłady pokazują, iż gospodarka najlepiej funkcjonuje, gdy rząd nie narzuca jej nadmiernych regulacji, ma zrównoważony budżet, niskie podatki i pozwala konsumentom i inwestorom decydować, na co mają wydawać pieniądze. Politycy powinni zatem dla dobra gospodarki, a tym samym swoich wyborców taką politykę prowadzić.

Niewidzialna ręka rynku ma jednak dla polityków zasadniczą wadę: jak sama nazwa wskazuje, jest niewidzialna, a zatem słabo nadaje się do celów propagandowych. Dan Rostenkowski, wieloletni szef komisji budżetowej Izby Reprezentantów USA, gdy spotykał się ze swoimi wyborcami w Chicago, mówił im: to ja załatwiłem pieniądze na waszą szkołę (ewentualnie szpital lub ośrodek podnoszenia kwalifikacji zawodowych) i to pozwoliło mu wygrywać wybory w swoim okręgu 18 razy z rzędu.

W Polsce politycy PiS chwalili się programem 500+, ale nie tym, iż zabrali podatnikom najpierw 40 mld zł, a po podniesieniu świadczeń do 800 zł – 60 mld zł rocznie. Politycy rządzącej w tej chwili koalicji, gdy mówią o sukcesach rządu, wymieniają tzw. babciowe oraz „rentę wdowią”, pomijając fakt, iż dzięki tym świadczeniom gigantyczna dziura w ZUS, która w ubiegłym roku wyniosła 52 mld zł, jeszcze się powiększy. Populistyczni politycy – a innych dziś prawie nie ma – zatajają lub lekceważą wielkość zadłużenia, jakie wygenerowali poprzez swoją politykę, oraz fakt, iż dług ten spłacać będą podatnicy. Nic dziwnego, iż duża część wyborców jest przekonana, iż rząd ma jakieś własne zasoby pieniędzy i może je dowolnie rozdawać.

„Washington Post”: To agresywny populizm

W Stanach Zjednoczonych na populistyczną demagogię Donalda Trumpa, który obiecywał powstrzymanie importu towarów przemysłowych i stworzenie w przemyśle przetwórczym wielu milionów miejsc pracy, Kamala Harris odpowiedziała programem, który choćby sympatyzujący z Demokratami „Washington Post” nazwał „agresywnie populistycznym”.

Niektóre propozycje pani wiceprezydent można uznać za umiarkowane – na przykład zwiększenie ulg podatkowych dla rodzin z dziećmi o niskich dochodach. Koszt tej propozycji jest szacowany na 1,2 bln dol. w ciągu dziesięciu lat. W Europie takie rozwiązania nie wywołują kontrowersji, ale na naszym kontynencie są też znacznie wyższe niż w USA podatki, finansujące wydatki socjalne.

Kandydatka Demokratów na prezydenta obiecuje, iż zapewni rodzinom pracującym, które terminowo płaciły czynsz przez dwa lata i kupują swój pierwszy dom, pomoc w wysokości do 25 tys. dolarów na wpłatę wstępną. To pomysł zbliżony do „kredytu 0 proc.”, znanego z programu Koalicji Obywatelskiej. Wady takich pomysłów są oczywiste – ceny domów pójdą w górę, a korzyści odniosą deweloperzy oraz ci, którzy już posiadają domy.

Najdziwniejszą jednak propozycją Kamali Harris jest zapowiedź kontroli cen. Badania opinii publicznej pokazują, iż dla większości Amerykanów, zwłaszcza tych mniej zamożnych, wzrost cen detalicznych jest problemem nr 1. O ile w latach 2017–2020 roku ceny żywności wzrosły w Stanach Zjednoczonych łącznie o 8,9 proc., to od 2021 roku do dziś o 21,6 proc. Przeciętni Amerykanie o drożyznę obwiniają rządy Bidena. Kamala Harris ma na to lekarstwo: w ramach swojego planu ekonomicznego chce wprowadzić federalny zakaz zawyżania cen artykułów spożywczych. Twierdzi, iż ustanowi „przejrzyste zasady, aby jasno pokazać, iż duże korporacje nie mogą niesprawiedliwie wykorzystywać konsumentów do generowania nadmiernych zysków na produkowanej i sprzedawanej żywności i artykułach spożywczych”.

To szokujący populizm. Kandydatka Demokratów demonizuje korporacje, które działają według zasad rynkowych, a następnie proponuje reformę, która sprowadzi się do ograniczenia działalności przedsiębiorstw poprzez powierzenie rządowi większych uprawnień kontrolnych.

Inflacja jest skutkiem polityki rządu

„Inflacja pojawia się, gdy łączny popyt przewyższa łączną podaż – napisał ekonomista John Cochrane z Hoover Institution w artykule dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego. – Źródło popytu nie jest trudne do znalezienia: w odpowiedzi na perturbacje wywołane pandemią rząd USA wysłał około 5 bln dol. w czekach dla gospodarstw domowych i firm, z czego 3 bln dol. to pieniądze wydrukowane, które nigdy nie wrócą do skarbca rządowego”.

„Stymulacja fiskalna zwiększyła konsumpcję dóbr bez zauważalnego wpływu na produkcję, zwiększając nadwyżkę presji popytu na dobrych rynkach – przyznała Rada Gubernatorów Rezerwy Federalnej już w lipcu 2022 r. – W rezultacie wsparcie fiskalne przyczyniło się do inflacji”.

Kamala Harris, zamiast tłumaczyć, iż maszynkę do drukowania pieniędzy uruchomił rząd Trumpa w 2020 roku (choć Demokraci wówczas nie protestowali, a w okresie rządów Bidena sami pompowali do gospodarki puste pieniądze), obiecuje, iż załatwi sprawę ręcznym sterowaniem gospodarką, przy okazji uderzając w nielubiane przez zwykłych Amerykanów korporacje.

Nawet „New York Times”, gazeta, która odruchowo popiera Demokratów, napisał: „Większość ekonomistów twierdzi, iż czynniki takie jak zakłócone łańcuchy dostaw, nagła zmiana wzorców zakupów konsumentów i zwiększony popyt konsumentów, napędzany bodźcami ze strony rządu i niskimi stopami procentowymi Rezerwy Federalnej, w o wiele większym stopniu odpowiadają za wzrost cen niż zachowania korporacji”.

„Propozycja Kamali Harris jest bardzo niefortunna – powiedział Kevin Hassett, były przewodniczący Rady Doradców Ekonomicznych w administracji Trumpa. – Może spowodować ogromne szkody dla gospodarki i ujawnia chęć przejęcia gospodarki przez rząd. To zaś moim zdaniem sugeruje, iż Harris podziela pogląd, iż dobiegła końca epoka, w której wierzono, iż jeżeli coś jest dobre dla wolnego przedsiębiorstwa, to jest to dobre także dla Ameryki”.

Próbowała już tego ekipa Nixona

Kamala Harris doskonale wie, iż kontrola nie jest skutecznym sposobem walki z inflacją, a jej skutki bywają fatalne – powodują chaos i zakłócenia w produkcji. Kandydatka Demokratów na prezydenta pewnie pamięta z dzieciństwa prezydenturę Republikanina Richarda Nixona, który w sierpniu 1971 roku ustanowił kontrolę płac i cen, mając nadzieję, iż zahamuje inflację, która przekraczała 5 proc. Kontrola trwała w latach 1971–74. Spowolniła nieco wzrost cen, jednocześnie zaostrzając niedobory, zwłaszcza żywności i energii.

Gdy jesienią 1973 roku państwa OPEC wprowadziły embargo na eksport ropy naftowej do Izraela i jego sojuszników, co spowodowało skokowy wzrost cen paliw, rząd amerykański ustanowił pułapy cen. Stany Zjednoczone były importerem netto ropy naftowej, więc rafinerie musiały płacić cenę światową za surowiec, gdyż nie były w stanie zmusić zagranicznych producentów do sprzedaży po niższych cenach.

Władze sądziły jednak, iż mogą zmusić przynajmniej krajowych dostawców ropy do sprzedawania jej rafineriom po niższej, kontrolowanej cenie. Rząd chciał w ten sposób ograniczyć naftowym korporacjom możliwość osiągania „nadzwyczajnych zysków”, wynikających z sytuacji na rynkach światowych. Uważał, iż skoro w latach 60. korporacje sprzedawały ropę znacznie taniej, to w sytuacji kryzysu energetycznego, powinny zachować się „patriotycznie” i utrzymać niską cenę. Wszczęto na masową skalę kontrole cen, sprawdzając narzuty stosowane w procesie od wydobycia ropy do sprzedaży etyliny przez detalicznych dystrybutorów.

To zniechęcało producentów spoza OPEC do inwestowania i zwiększania produkcji. W efekcie podaż ropy i paliw spadła, przed stacjami ustawiały się długie kolejki. Konieczne było racjonowanie etyliny, które trwało w USA aż do 1976 roku. Pojazdy można było tankować co drugi dzień – raz tankowały te z numerami parzystymi, w kolejnym dniu z numerami nieparzystymi. Wywołana chaosem inflacja trwała do końca lat 70 i została pokonana poprzez podniesienie stóp procentowych niemal do 20 proc.

Politycy oszukują obywateli, wmawiając im, iż winne są korporacje

W 2022 r., gdy inflacja gwałtownie rosła, a spadająca siła nabywcza dolara sprawiła, iż ??wielu Amerykanów gotowych było na rozwiązania, jakie w tej chwili oferuje Harris, ekonomista z Banku Rezerwy Federalnej w St. Louis Christopher J. Neely zauważył, iż pomysły kontroli cen sięgają Kodeksu Hammurabiego i „powodują społeczne i gospodarcze koszty, których wysokość zależy od zakresu kontroli i od stopnia, w jakim zmienia ona cenę w stosunku do ceny wolnorynkowej”.

Ale od czasów Hammurabiego rządowi urzędnicy wykorzystują różne okazje dla wprowadzenia kontroli, która dla gospodarki jest szkodliwa, ale zwiększa zakres ich władzy. Badania pokazują, iż poziom wiedzy ekonomicznej w społeczeństwie – zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych – jest niski. Dlatego wyborcy mogą zostać przekonani przez sprytnych polityków, iż są oszukiwani przez korporacje, banki, kapitalistów i potrzebują interwencji rządu.

Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”

Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.


Idź do oryginalnego materiału