Sielsko-anielsko czyli o miesiącu na wsi.

oszczednymilioner.pl 1 miesiąc temu

Ostatni miesiąc – lipiec, miał dla mnie wyjątkowe znaczenie. Wybrałem go na początek „wiejskiego eksperymentu”. W tym czasie spędzałem w pracy tylko kilka dni, a resztę, na wsi. Jak wrażenia? Ogólnie, pokazuje je tytuł wpisu. Szczegóły poniżej.

Koniec wiosny i lato na wsi są piękne, choćby gdy trochę pada (nie piszę o tygodniówkach, ale przelotnych deszczach). Tego twierdzenia nikt nie kwestionuje. Pierwsze owoce, bujna zieleń, przyjemne temperatury, długie dni. U mnie, w wiejskiej oazie drzew, krzewów i innych roślin dochodzi jeszcze jeden element – śpiew ptaków. Na przestrzeni 45 arów mam bowiem ok. 60 dużych drzew, sięgających 20 metrów – ptasi raj. Od świtu do zmierzchu (a czasem i po nim) słyszę słowiki, sikorki, szpaki i… kury sąsiada (te akurat drzew nie potrzebują). Wrażenie – jakbym mieszkał w lesie. Przejdźmy jednak do konkretów.

Dom. Dwie kondygnacje, każda po 80m2, do tego kilkunastometrowa piwnica, w sumie: salon, kuchnia, łazienka, dwa wc, sień, piwnica, dwa korytarze, oraz 4 sypialnie. W porównaniu do domu w mieście, prawie dwa razy więcej przestrzeni, a mniejszą piwnicę rekompensują 3 garaże. Ba, główny garaż, zamiast w tej chwili budowanych klitek 18m2 ma ich 64. Jak dla mnie samego trochę za dużo, ale gdy jesteśmy w trójkę, czwórkę, znacznie lepiej. Każdy może dostać odrobinę spokoju, gdy tylko potrzebuje.

Ogród. No cóż, nie przypomina dzisiejszych podmiejskich wypieszczonych cacek, pełnych iglaków, trawników i kwietników. Raczej swobodnie rozrastającą się ideę ni to parku angielskiego, ni to lasu, poprzetykaną grządkami i kwaterami owocowymi. Słowem – tajemniczy ogród. I znowu, mamy grilla, ławeczkę, altankę, a nawet… sławojkę i mini-miejsce do gry w piłkę nożną. Dla kogoś, kto lubi naturę, a nie idealny porządek, w stylu francuskiego Wersalu, czy wersji kwaterowych (widzieliście kiedyś ogród w pałacu biskupów w Kielcach?). Wszyscy monterzy (solarów, internetu, fotowoltaiki) oraz grupa znajomych, wyjeżdżali urzeczeni.

Infrastruktura. W domu mam wodę z wodociągu (oraz studnię), przydomowe szambo z mini-oczyszczalnią (gdyby mieszkać na stałe, musi być większa), prąd, gaz (na ścianie – nie podłączony), solary, fotowoltaikę i szybki internet (600 mbit). Z wyjątkiem kanalizacji (mają budować) – jak w mieście. Moja własna droga śródpolna (300m) w lecie nie boli. W zimie, podpiąć pług (mam) i hajda.

Dojazd. Ten wydawał mi się najstraszniejszy. 30 km od „mojego” miasta. Okazało się, iż przy częściowych dojazdach (2-5 dni/tydzień) nie wygląda to tak strasznie . Ani koszty nie zabijają (150 km tygodniowo to ok. 50 zł, gdybym miał małego diesla), ani czas (40 minut w jedną stronę, czyli 3,5 godziny w tygodniu). Po drodze mam 2 Biedronki, 2 Stokrotki i kilka mniejszych sklepów. Najbliższy w odległości niespełna 1 km – 10 minut jazdy rowerem.

W moim przypadku, wszystko wyglądało jeszcze lepiej, elektryk gwarantował zerowe koszty paliwa i bezpłatne miejsce parkingowe w centrum.

Sąsiedzi. Czasami stanowi to pewien problem. Nie u mnie. Graniczę z dwoma posesjami. Jedna należy do moich sióstr ciotecznych, które spędzają tam lato i weekendy, druga do kumpla z dzieciństwa i jego żony, zamieszkałych na stałe. Nie przeszkadzamy sobie, a zawsze jest z kim pogadać.

Jedzenie. Jak to na wsi. Zsiadłe mleko, ziemniaczki z wody, lub jeszcze lepiej z ogniska lub patelni. Własne owoce – tylko iść i pozbierać. Zrobi się chleb, jakieś ciasto, twarożek. Żyje się zdrowo i… tanio zarazem. Ot, takie „Lato leśnych ludzi” tylko 100 lat później i blisko miasta.

Atrakcje. Ich braku najbardziej boją się wyprowadzający się na wieś. Bo wiadomo, miasto to kino, teatr, opera, knajpki, baseny, ścieżki rowerowe i mnóstwo wydarzeń. Nie przesadzajmy jednak. W moim mieście (całkiem sporym) opera dopiero powstaje, a i tak niejeden woli koncert Sławomira od „Carmen”. Mam to szczęście, iż gdybym potrzebował to do Opery Narodowej dzielą mnie 2 godziny jazdy pociągiem. Wcześniej 2 h 20 minut. Poza tym, tutaj decyduje fajne położenie. W promieniu 20 km mam dwa niewielkie miasta, tętniące życiem kulturalnym w okresie letnim: Kazimierz Dolny i Nałęczów. Festiwale filmowe, koncerty (od kapel i śpiewaków ludowych do orkiestr symfonicznych), większość za darmo. W promieniu 20 km (25 minut) sześć basenów (w tym 2 ogólnodostępne SPA, olimpijski), dziesiątki restauracji, kawiarni, miejsc spacerowych, tras rowerowych. W obu kurortach da się wyjść na tańce, czy znaleźć zajęcia dla dzieci (od piłki nożnej do fortepianu). Do jednego jadę 10 minut, do drugiego 20 (czyli tyle, ile w mieście na piłkę syna – 2 km). Czyli i z kulturą, da się. Zawsze mogę zresztą zostać po pracy i cieszyć się wielkomiejskością.

Ogólny obraz – taki jak w tytule. Mam jednak świadomość dwóch zastrzeżeń. Lato, to lato, a jesień i zima, zupełnie inne historie. Krótki dzień, szkoła syna, zajęcia dodatkowe, błoto lub śnieg. I tu widzę realne problemy. Żeby częściowo je ogarnąć, zamieniam elektryka+pickupa na Dacię Duster z napędem 4×4, sporym prześwitem, auto uniwersalne, bo ma jeszcze hak. Do tego Fiat 500c żony na letnie dni i jako awaryjny. Gdyby traktować dom jako całoroczny trzeba dokonać pewnych modyfikacji (ogrzewanie, ocieplenie), a i inaczej gospodaruje czasem rodzina z jedną osobą pracującą na pół etatu niż przy dwóch osobach pracujących przez 5 dni w tygodniu po 8 godzin.

Idź do oryginalnego materiału