Powszechnie przyjęła się krytyka szkoły za dezindywidualizację dzieci i młodzieży. Przykładami byłyby tu: określanie jedynego adekwatnego sposobu zrobienia jakiegoś zadania czy interpretacji lektury, konieczność przestrzegania dziwnych regulaminów, jak zakaz picia wody mineralnej na lekcji, wymóg nadmiernego dopasowania się do grupy. Jednak w niezamierzony sposób szkoła uczyła przydatnych w dorosłym życiu wartości liberalnych – indywidualnej zaradności, refleksyjności i odpowiedzialności. Pokazywała, iż dzięki swojej sprawczości uczeń (oczywiście obu płci) może zawrzeć swoisty „kompromis” z systemem szkolnym i rodzinnym, aby poniekąd „wyszło na jego” (jak mówi dzisiejsza młodzież, byłby to uczeń „sigma”). Epoka ta zakończyła się wraz z nadejściem dzienników elektronicznych typu Librus (5 mln użytkowników).
W czasach dzienników papierowych ewentualny gniew rodziców za otrzymanie przez ucznia niskiej oceny był odroczony – rodzice dowiadywali się o niej dopiero na wywiadówce. W międzyczasie uczeń mógł zrównoważyć to zdobyciem kilku lepszych ocen lub porozumieć się z nauczycielem co do poprawy sprawdzianu (choć polski kult „poprawiania ocen” lepszych niż niedostateczna to temat na osobny felieton). Ostatecznie, gdy nadszedł czas wywiadówki, rodzic widział już nie samą jedynkę, a np. jedynkę poprawioną na czwórkę czy kilka nowych dobrych ocen. Było to osobistym „sekretnym” sukcesem ucznia, wyrazem jego determinacji.
Odraczanie wiedzy rodziców o niekorzystnych wynikach w jakimś stopniu czyniło ich reakcję bardziej racjonalną, mniej impulsywną. Natychmiastowe, pozbawione kontekstu powiadomienie z Librusa uruchamia lęk – „ta jedynka to wstęp do kolejnych złych ocen”, „te wagary na pewno są sygnałem, iż dziecko popadło w złe towarzystwo”. Tymczasem rodzic, który o tych samych złych ocenach i zachowaniach dowiaduje się na wywiadówce, idzie już poniekąd przygotowany – zebranie rodziców to z definicji wydarzenie, na którym można się o swoim dziecku dowiedzieć również negatywnych rzeczy. Ewentualny gniew i sankcje po wywiadówce (np. obniżenie kieszonkowego, zakaz wyjścia na imprezę, niekupienie obiecanego prezentu) pojawia się wtedy zbiorczo wobec wszystkich niezbyt dobrych wyników i zachowań ucznia z ostatnich 2–3 miesięcy – a zatem summa summarum sankcje i złość są mniejsze niż w przypadku tych mających miejsce po każdym negatywnym powiadomieniu. A faktycznie powiadomienia te budzą emocje i natychmiastową chęć reakcji, skoro – jak w swoim artykule pisze Krystyna Romanowska – współcześni rodzice zaczynają rozmowy ze swoim dzieckiem od „widziałem/am na Librusie, że…”. Można dodać, iż to już choćby nie jest banalne, ale jednak otwarte pytanie „jak było w szkole?”.
Fakt, iż dawniej rodzice nie byli od razu informowani o niskiej ocenie, dawał również uczniowi czas na samodzielne „przetrawienie” problemu, pobycie z nim, poczucie „Weltschmerzu”, żalu, iż nie poświęciło się nauce wystarczająco wiele czasu czy było się mniej uważnym. Pamiętam, iż w liceum otrzymanie niskiej oceny z matematyki skłoniło mnie do czytania ciekawych popularnonaukowych artykułów z fizyki o tym, czy da się cofnąć czas – w domyśle: do momentu przed feralnym sprawdzianem. w tej chwili samooskarżenie i oskarżenia z zewnątrz następują w tym samym momencie (te drugie często bardziej bolesne, bo „spoza nas”, nieprzewidywalne i trafiające w najbardziej intymne tematy: „wolałaś zajmować się malowaniem obrazków”, „wolałeś dłużej spać”). Jest to inna sytuacja niż ta, w której najpierw spokojnie dojdziemy do konstatacji „bywam leniwy, ale z drugiej strony mam prawo skupiać się na innych przedmiotach szkolnych/nie żałuję, iż skupiłam się na swoich zainteresowaniach” (albo nawet: „ten nauczyciel nie ocenia sprawiedliwie, ma duże wahania nastroju”) – a dopiero potem, już przygotowani i podniesieni na duchu autokrytyczną, ale nieopartą na całkowitym potępieniu argumentacją, usłyszymy od rodziców: „bo ty zawsze jesteś leniwy i nie myślisz o swojej przyszłości”.
Świat, w którym żyje współczesna młodzież, opiera się więc na natychmiastowym ujawnieniu błędu i na natychmiastowej zewnętrznej „karze” (choćby w postaci pretensji rodziców). Redukuje to indywidualizm, zaradność i poczucie sprawczości oraz przygotowuje grunt pod inne autorytarne formy nadzoru elektronicznego. Drży się przed zewnętrznym autorytetem – nie można pozostać samemu z „błędem” i samodzielnie obmyślić strategii poprawienia swoich szkolnych wyników, wykazania się czymś. Brzmi to tym bardziej przerażająco, iż rodzice otrzymują powiadomienia nie tylko o ocenach, ale także o dość błahych przewinieniach ucznia takich jak spóźnienia czy wyjścia do sklepu poza teren szkoły.
Paratotalitarny charakter elektronicznego dziennika ujawnia się też w zwiększeniu kontroli nad czasem wolnym dziecka. Jeszcze w czasach szkoły podstawowej odczuwałam absurdalność sformułowania „ukryć przed rodzicami, iż będzie sprawdzian”. Tak jakby istniał obowiązek mówienia o tym rodzicom, aby kontrolowali, czy dziecko na pewno przygotowuje się do klasówki. W rzeczywistości strategia niemówienia rodzicom o sprawdzianie – choćby o ile oni by tego oczekiwali – pozwala wielu uczniom na postawy kształtujące (oczywiście metodą prób i błędów) zaradność, autonomię, samodyscyplinę i priorytetyzację zadań. Uczeń może sam zadecydować, czym i w jakiej kolejności będzie się dziś zajmował – i czy do sprawdzianu chce się nauczyć na trójkę, czy na piątkę. Taka strategia ma sens zwłaszcza wtedy, gdy uczeń wie, iż jego rodzice po dowiedzeniu się o sprawdzianie zakazaliby mu obejrzenia nowego odcinka ulubionego serialu i kazali całe popołudnie ślęczeć nad książkami.
Elektroniczny dozór sprawia również, iż zanika istotna i tworząca wiele wspomnień część życia szkolnego, czyli wagary. Oczywiście z punktu widzenia rodziców i nauczycieli nie należy ich pochwalać, ale z drugiej strony dają one młodym ludziom poczucie autonomii, umacniają przyjaźnie oraz – poprzez odkrywanie nieznanych okolic miasta, potrzebę znalezienia odpowiednich autobusów itp. – niekiedy pozwalają nauczyć się więcej niż w szkole. Uczeń czuje, iż nie jest tylko częścią systemu szkolnego i rodzinnego, a także widzi, iż szkoła i jej zasady są jedynie konwencją społeczną. Tradycja wagarowania opierała się właśnie na tym, iż rodzic nie był informowany o nieobecności nastolatka w szkole od razu – oraz na tym, iż w przyszłości, na wywiadówce, w natłoku przekazywanych przez wychowawcę informacji matce czy ojcu może umknąć informacja o nadprogramowej nieobecności. Można było zatem planować np. wycieczkę za miasto. Teraz ledwo uczniowie wsiądą do tramwaju jadącego w inną stronę niż szkoła, rodzic od razu dostaje powiadomienie i albo się martwi, albo wścieka.
Popularność dziennika elektronicznego – a dokładniej idąca za tym niemożność ukrycia sprawdzianu czy wagarów – zdecydowanie przyczynia się do zaniku samodzielności młodzieży. Widoczne jest to w często przytaczanych badaniach Jean Twenge: między 1976 a 2010 rokiem odsetek nastolatków, którzy wychodzą z domu bez rodziców rzadziej niż raz na tydzień, zwiększył się z 7 do 15 proc. Jednak skoro rodzice nie palą się do porzucenia Librusa – wręcz przeciwnie, instalują sobie aplikację na telefon i z lubością sprawdzają na niej kolejne powiadomienia – potrzebne byłyby oparte na badaniach psychologicznych (i być może na aktywizmie samych uczniów!) decyzje na szczeblu konkretnych szkół bądź samorządów. Pożądaną formą troski o autonomię młodych ludzi byłby zakaz używania dziennika elektronicznego w formie „powiadomieniowej” – byłby on po prostu sposobem przechowywania ocen, tak jak dawniej dzienniki papierowe, pozbawionym oprzyrządowania umożliwiającego śledzenie każdego kroku dziecka.