Wojskowy dron wybuchł w kukurydzy, a kto ma zapłacić rolnikowi za straty w zdeptanym przez wojsko polu?

3 godzin temu

Kiedy w kukurydzę spada wojskowy dron – rolnik pozostaje sam – na froncie własnego pola. Dosłownie, bo jak tuż za dronem, na pole wpada wojsko i służby, to z kukurydzy nic nie zostaje. Kto ma płacić za szkody?

Rolnikowi spod Hrubieszowa w tym roku nie zagrała ani pogoda, ani rynek zbożowy. Ale to nic w porównaniu z tym, co spadło mu na kukurydzę… dosłownie.

Z nieba, zza wschodniej granicy, huknął sobie wojskowy dron. Jakby było mało, zaraz potem na pole wjechało wojsko i służby – zdeterminowane, żeby zebrać każdą śrubkę, każdy kabel, każdy kawałek elektroniki.

I zebrały. Razem z całą kukurydzą

Rolnik, który jeszcze dzień wcześniej liczył na przyzwoity plon, dziś patrzy na pole wyglądające jak poligon czołgowy. Kolby wdeptane w ziemię, łodygi połamane, hektary kukurydzy, praca, litry środków ochrony roślin, nawozów i paliwa poszły na marne. Bo jak tu coś zebrać, kiedy całe pole przypomina zdjęcia z frontu?

Ubezpieczenie? Niech rolnik spróbuje wytłumaczyć agentowi…

„Przyczyną szkody: upadek bojowego drona i akcja wojskowo-policyjna”. choćby najlepszy agent ubezpieczeniowy na to nie znajdzie rubryki w formularzu. Polisy obejmują grad, huragan, czasem dziki czy suszę. Ale wojskowe drony z obcego państwa? To już jest wyższa szkoła jazdy.

Rolnik został więc sam – z pustym polem i pustym portfelem. A przecież na kukurydzę poszły tysiące złotych: materiał siewny, nawożenie, herbicydy, opryski. I wszystko to przepadło w imię „interesu państwowego”.

Kto powinien zapłacić?

Państwo? Wojsko? Ministerstwo Rolnictwa? A może rolnik powinien zorganizować sobie fundusz „na wypadek wojny”?

Problem w tym, iż rolnik nie ma ani funduszu, ani armii prawników, ani cierpliwości, żeby przez lata biegać po sądach. Kolejne prośby kierowane do urzędów odbijają się od ściany. A czas leci, kredyty czekają, rachunki też.

Można zrozumieć, iż wojsko musi zabezpieczyć wrak – bo to sprawa bezpieczeństwa narodowego. Ale równie oczywiste powinno być to, iż gospodarz nie może zostać z niczym. Tymczasem dziś wygląda to tak, iż państwo broni granic, a rolnik broni… się przed bankructwem.

A może sprawę załatwi specustawa rolniczo-dronowa?

Czy potrzebujemy nowej ustawy – nazwijmy ją roboczo „ustawą od wybuchu drona” – która jasno ureguluje, iż o ile na pole rolnika spadnie sprzęt wojskowy i zniszczy uprawę, to odszkodowanie wypłaca państwo? Bo przecież to nie rolnik jest winien, iż znalazł się na linii lotu bojowej elektroniki.

Inaczej jeszcze długo będziemy słyszeli historie o tym, iż polskie rolnictwo zostało zdeptane przez własne wojsko – dosłownie i w przenośni.

Rolnik czeka, państwo milczy

Na razie gospodarz patrzy na swoje pole, które zamiast złotem kukurydzy świeci błotem i koleinami. W portfelu – pustka. W odpowiedziach z urzędów – cisza.

I tylko pytanie wisi w powietrzu: kto pokryje straty? Bo jeżeli nikt, to znów okaże się, iż w czasach wojny rolnik musi być nie tylko żywicielem narodu, ale i sponsorem obronności.

A to już jest ironia, której nie da się przełknąć choćby z kiszonką z kukurydzy.

Idź do oryginalnego materiału