Można powiedzieć, iż co roku to samo… Zanim na dobre rozpoczną się zbiory śliwek w Polsce, widzimy je już w marketach. To oczywiście owoce z importu, których obecność nie jest niczym nowym. Markety chcą mieć w ofercie tradycyjne, fioletowe odmiany jak najwcześniej i również nie ma w tym niczego złego.
Dyskusyjna jest inna kwestia – podmiot, który dostarcza importowane śliwki do marketu. Na głównym zdjęciu widzimy serbską Lepoticę, którą dostarczyła grupa producentów z zagłębia grójeckiego. Sadownicy niemal jednoznacznie i bardzo zdecydowanie krytykują takie działanie, twierdząc, iż grupy nie powstały do handlowania importowanymi owocami. Na obronę grup trzeba jednak napisać, iż borówki czy śliwki z zagranicy stanowią promil całorocznego obrotu.
Dla zarządzających grupami oczywiście nie jest to nic kontrowersyjnego i nic złego. W tym miejscu usłyszymy przede wszystkim, że:
- „To tylko 2 – 3 auta. Nie ma powodu, żeby robić z tego problem.”
- „Market chciał śliwkę, a iż nie ma polskiej więc musieliśmy dostarczyć importowaną.”
- „Jak my jej nie dostarczymy, to zrobi to ktoś inny.”
- „Grupa musi zarabiać i czasem trzeba zarobić na imporcie.”
- „Jesteśmy spółką z o.o. i to nie jest niezgodne z prawem.”
Argumenty wydają się racjonalne.
Jednak z drugiego punktu widzenia sprawa wygląda nieco inaczej. Zdaniem sadowników organizacje producentów powstały przecież w celu stabilizacji rynku i w interesie członków. Czy handlowanie owocami z importu, których w Polsce mamy pod dostatkiem wpisuje się w te cele? A może przewaga kontraktowa sieci jest już tak nagminnie wykorzystywana, iż małe w stosunku do marketów grupy, nie mają innego wyjścia? Napiszcie w komentarzach, jak zapatrujecie się na tę sprawę.