Pijaństwo, lenistwo i degeneracja: skąd wziął się negatywny stereotyp PGR-ów (i dlaczego wciąż żyje)

2 miesięcy temu

Dawid Krawczyk: Pierwsze Państwowe Gospodarstwo Rolne rusza w lutym 1949 roku. Zaczyna się historia PGR-ów. To jest autorski pomysł PZPR czy koncepcja zapożyczona ze Związku Radzieckiego?

Bartosz Panek: Z jednej strony autorski, z drugiej narzucony – jak wiele reform w tamtym czasie. Ówczesne elity polityczne zgodziły się na to, żeby Polska przyłączyła się do bloku wschodniego, a co za tym idzie, na zaimplementowanie modeli, które powstały na początku lat 20. w ZSRR. Sprawy potoczyły się podobnie w Czechosłowacji, Bułgarii czy NRD.

Jednak zasadniczo nikt nie wymuszał na ludziach osiedlania się w PGR-ach i pracy w kombinatach rolnych. Niedawno rozmawiałem na ten temat z dziennikarzem sekcji białoruskiej Polskiego Radia, mój kolega nie mógł się nadziwić, iż w Polsce nie było przymusu pracy w PGR-ach – Białorusini ciągle wspominają traumę związaną z przymusową pracą w kołchozach i sowchozach.

Skoro nie było przymusu, to musiała być zachęta. Kto idzie do pracy w PGR-ze?

Najczęściej to ktoś, kto ucieka od wiejskiej biedy, a czasem wręcz nędzy. Do PGR-ów jadą głównie osoby z rodzin wielodzietnych, które nie mają czego odziedziczyć, bo ich rodzice dysponują skromnymi kawałkami pola. Dlatego atrakcyjna wydawała się próba awansu poprzez pracę w gospodarstwie państwowym. Zachętą było też jakieś mieszkanie i celowo mówię „jakieś”, bo często były to pomieszczenia z dziurawym dachem albo bez okien.

Było aż tak źle? Przecież jadąc dziś przez niejedną polską wieś, widzimy gdzieniegdzie kilkupiętrowe bloki w polu, w których mieszkali pracownicy PGR. Teraz są podniszczone, ale kiedy powstawały, to musiały być porządne budynki.

Bloki, o których mówisz, zaczynają powstawać dopiero w latach 60., niektóre jeszcze w końcówce lat 50. Z początku warunki mieszkaniowe były jednak dość prymitywne. Mimo to ludzi przyciągała nadzieja, iż może być trochę lepiej. Wiedzieli, iż praca w PGR-ze oznacza harówkę w polu, przy gnoju, manualne dojenie krów, oporządzanie koni. Maszyn wciąż brakowało – gąsienicowe ciągniki z Ukrainy trafiały w latach 50. do pokazowych kombinatów, np. do Nowego Machnowa.

Wytłumacz mi, proszę, jedną rzecz. Do wsi sprowadzają się nowi mieszkańcy, żeby pracować w PGR-ze. Wieś to raczej zamknięta społeczność. To nie jest przepis na lokalny konflikt?

We wspomnieniach moich rozmówców akurat takie konflikty się nie zapisały. Kiedy mówimy o tzw. Ziemiach Odzyskanych – swoją drogą nie jest to zbyt fortunne określenie na obecne tereny zachodniej i północnej Polski – to tam wszyscy byli nowi, przyjezdni, zaczynali od nowa. Natomiast jeżeli chodzi o ziemie, które od dawna leżały na terytorium Polski, to tam PGR-y stanowiły wyraźną mniejszość w stosunku do gospodarstw indywidualnych.

Trochę ich jednak powstawało. Najwięcej było ich rzeczywiście na dzisiejszych terenach województwa zachodniopomorskiego, ale generalnie rozsiane były praktycznie po całej Polsce.

Konflikty na poziomie wsi były raczej kontynuacją wcześniejszych napięć – pomiędzy wsią indywidualną a dworem, czyli pomiędzy rolnikami, którzy gospodarzyli u siebie, i „dworusami”, czyli pracującymi dla kogoś. Przenosiły się tylko do innej przestrzeni. Kombinaty rolne powstawały zresztą w pewnej odległości od wsi chłopskich, na terenach dawnych majątków ziemiańskich. W ten sposób utrwalał się podział na państwowe, wcześniej pańskie, i chłopskie, na wspólne i indywidualne.

Nawet jeżeli ten kawałek własnej ziemi to dwuhektarowy spłachetek nieszczególnie urodzajnej ziemi, to jednak sytuuje cię w hierarchii dużo wyżej niż kogoś, kto nie ma nic i pracuje dla dworu.

Przed wojną największą ujmą we wsi była praca na dworze, a po wojnie praca w PGR-ze?

Pojawiały się choćby takie hasła jak „dworusy, pegeerusy”. Choć były one wymierzone w robotników rolnych, można też wyczytać z nich, iż państwo stało się w oczach rolników indywidualnych nowym panem, nowym właścicielem ziemskim.

Słuchaj podcastu „O książkach”:

Spreaker
Apple Podcasts

W połowie lat 60. socjolog Marek Ignar przeprowadził badania, w których zapytał reprezentatywną grupę mieszkańców Polski o to, jakie zawody ich zdaniem powinny stać najwyżej, a jakie najniżej w hierarchii społecznej. W badaniu wymieniono trzydzieści zawodów, z czego robotnik w PGR-ze znalazł się na dwudziestym siódmym miejscu. Niżej oceniono m.in. sprzątaczkę i kontrolera biletów w tramwaju.

Ze wspomnień kobiet pracujących w PGR-ach, do których udało ci się dotrzeć, wynika, iż to one były najniżej w hierarchii. Chyba spodziewałem się, iż w kraju, który szczycił się traktorzystkami na propagandowych plakatach, kobiety miały większą sprawczość.

Patriarchat był na tyle silny i głęboko zakorzeniony, iż nikt go nie zauważał. Anna Baran, jedna z bohaterek mojej książki, pamięta, jak brygadzista krzyczał na nią, gdy miała kilkanaście lat: „To jest twoje gówno, rozrzucaj! Nie marudź, tylko zapierdalaj, bo na chleb sama musisz zarobić”.

Zdobycie podmiotowości i wyzwolenie się z patriarchatu często następowało po latach, jak w przypadku innej bohaterki, Jadwigi. Wiedziała, iż tkwi w przemocowym związku z mężem, draniem i alkoholikiem. Przerwała to dopiero kilka lat po przejściu na emeryturę, kiedy dorosły jej dzieci. Dopiero wtedy zdecydowała się na wyjazd z miejscowości, w której żyła przez czterdzieści lat. A jest to osoba z elity – pielęgniarka, jedna z lepiej wykształconych w okolicy.

Kobiety godziły się na takie życie, bo zwykle nie miały alternatywy. Swoją rolę odegrała też silna wówczas presja ze strony Kościoła, polegająca na promowaniu tradycyjnego modelu, w którym żona musi podporządkować się mężowi.

Z czasem pojawiła się możliwość zmiany, przeprowadzki do miasta i znalezienia pracy w fabryce. To jednak oznaczało najczęściej znalezienie mieszkania. A w PGR-ach one były dla wszystkich. Trzeba też pamiętać, iż wiele osób, zwłaszcza kobiet, na początku lat 50. dopiero uczyło się czytać i pisać. Tak radykalna zmiana, kolejna zresztą, to musiało być wielkie wyzwanie. Swoją drogą ciekawe, iż nie mówiło się wtedy o poszerzaniu kompetencji albo alfabetyzacji, tylko o walce z analfabetyzmem i ciemnotą.

Brzmi, jakby trzeba było walczyć z analfabetami. Sporo tej niechęci wobec chłopów, niewykształconych, kobiet, jak na społeczeństwo, które na sztandarach miało równość.

Niechęć do robotników w PGR-ach była rzeczywiście zauważalna, zwłaszcza wśród rolników indywidualnych. Wynikało to w dużej mierze z poczucia, iż pegeerowcy cieszą się większą sympatią władz niż rolnicy, co przekłada się na lepszą sytuację materialną, mimo iż robotnicy rolni byli w mniejszości – PGR-y zajmowały około 20 procent ziemi rolnej.

Areał gospodarstw indywidualnych był znacznie większy, ale uwaga państwa i środki na modernizację szły głównie do PGR-ów. To musiało rodzić frustrację.

Rolnicy mieli duże poczucie niesprawiedliwości. Widzieli, iż państwo inwestuje ogromne środki w PGR-y, a oni, pracując na własnym kawałku ziemi od pokoleń, muszą radzić sobie sami. Niektórzy odbijali sobie poczuciem wyższości wobec „dworusów”.

Sytuacja zaczyna się zmieniać w latach 70., kiedy Gierek ogłasza i wprowadza w życie politykę wyrównywania dysproporcji. Inwestuje w całą wieś. jeżeli przejedziesz przez wsie północnego i północno-wschodniego Mazowsza, Lubelszczyzny i Podlasia, zauważysz bardzo charakterystyczną zabudowę – klockowo-pustakową.

To jest właśnie dziedzictwo Gierka. Jego ekipa inwestuje we wsie indywidualne, buduje przystanki autobusowe, sklepy, doprowadza wodociągi, aby pokazać, iż dba nie tylko o robotników z PGR-ów. Nie przestaje jednak koncentrować się na rozwoju rolnictwa państwowego i pegeeryzuje.

Co robi?

Zwiększa areał państwowych gospodarstw. Lata 70. to czas, kiedy wielu rolników opuszcza wieś, a ich ziemia trafia do rąk państwowych w zamian za dożywotnią rentę – system podobny do stosowanej dzisiaj odwróconej hipoteki. Gierek koncentruje się na tworzeniu ogromnych zjednoczeń, które grupują po kilkanaście gospodarstw liczących choćby kilkanaście tysięcy hektarów.

Wiemy, iż na Gierka i jego ludzi naciski wywierali towarzysze z Moskwy, którzy domagali się zarzuconej po 1956 roku kolektywizacji rolnictwa. PGR-y były alternatywą wobec spółdzielni rolniczych, których powstało w Polsce niewiele. Zresztą do dzisiaj uważane są za komunistyczny relikt.

Przypominam sobie rozmowy z rolnikami, które prowadziłem w ostatnich latach. Nie znam chyba grupy, która byłaby bardziej indywidualistyczna – nie ufają państwu i sceptycznie patrzą na jakiekolwiek formy współpracy, nie mówiąc o podejrzliwości wobec Unii Europejskiej.

A spółdzielczość w rolnictwie potrafi się opłacać. Włoskie produkty, których pełno jest w polskich dyskontach, często powstają właśnie w rolniczych kooperatywach.

W Polsce najczęściej zajmujesz się hobbystycznie uprawą kilku hektarów, ale coraz częściej jesteś dużym producentem rolnym, który dzierżawi ziemię za horrendalne sumy, często sto kilometrów od swojego miejsca zamieszkania. Bierzesz kredyty na maszyny, które pozwalają ci gwałtownie przeprowadzić żniwa lub nawozić pola. Spłata kredytu za mieszkanie w mieście to nic w porównaniu z sumami, z którymi oni muszą się mierzyć.

To problemy współczesnego rolnictwa. A jakie były problemy w PGR-ach? Co się stało, iż się nie udało?

Ogromna większość była po prostu nierentowna. Ale to raczej pochodna systemu z gospodarką centralnie planowaną niż jakaś wyjątkowa cecha PGR-ów. Traktowane jako relikt komunizmu i uosobienie starego porządku nie mogły przetrwać liberalnych reform. Działały wbrew temu, co zaproponował Balcerowicz i rząd Mazowieckiego.

Do większości gospodarstw trzeba było dopłacać, ale pamiętajmy, iż przy PGR-ach działały domy kultury, przychodnie, gabinety lekarskie, żłobki. Ze szkołami bywało różnie, ale zdarzało się, iż PGR dokładał się do transportu dzieci z peryferyjnych gospodarstw. To wszystko generowało ogromne koszty, które państwo i tak musiałoby ponieść, ale przez te koszty nie sposób porównywać państwowego gospodarstwa do prowadzonego przez rolnika indywidualnego.

W latach 90. w gazetach można było przeczytać, iż za upadek PGR-ów odpowiedzialne są głównie pijaństwo, lenistwo i demoralizacja robotników.

Ten stereotyp zaczyna się dużo wcześniej niż w latach 90.

Kto był odpowiedzialny za jego rozprzestrzenianie? Chyba nie partia, która PGR-y wykorzystywała propagandowo?

Partia pośrednio też, właśnie dlatego, iż podbijała propagandę sukcesu w PGR-ach na łamach „Trybuny Ludu”, „Zielonego Sztandaru”, „Sztandaru Młodych” czy „Trybuny Robotniczej”. A ludzie żyjący obok PGR-ów widzieli, iż rzeczywistość była inna, więc tym bardziej ta propaganda działała im na nerwy.

Myślę jednak, iż źródła tego stereotypu tkwią gdzie indziej – w długotrwałym podziale na wieś dworską i wieś chłopską. Chłopi z ziemią od zawsze pogardzali tymi bez ziemi.

Do negatywnego obrazu PGR-ów przyczynił się też fakt, iż na początku lat 50. kierowano do nich pracownice seksualne na tzw. reedukację, zresztą podobnie jak osoby opuszczające więzienia. Z jednej strony chodziło o to, żeby dać szansę tym, którzy mieli poplątane życie, ale z drugiej był to po prostu państwowy przymus – dotyczył on jednak niewielkiej liczby gospodarstw i trwał stosunkowo niedługo.

PGR-y to temat naładowany traumami – w opowieściach twoich bohaterów sporo jest żalu, krzywd, poczucia osamotnienia. Mówiąc wprost, to nie są rzewne wspomnienia z festiwalu piosenki w Sopocie. Jak reagowali twoi rozmówcy, kiedy prosiłeś ich o rozmowę 30 lat po upadku PGR-ów?

Przeważnie słyszałem: „Wreszcie ktoś chce nas wysłuchać. Wreszcie ktoś chce opowiedzieć, jak było naprawdę”. Oczywiście nasłuchałem się też, iż Balcerowicz chciał zniszczyć naród polski, bo w niektórych wspomnieniach PGR-y jawią się jako kościec narodu polskiego. Stąd biorą się te wszystkie fantazje o tym, na jak wysokim poziomie było nasze rolnictwo, dlatego „Niemcy chcieli nas kupić”, „Unia chciała nas kupić”.

I na pewno ciągle żywe jest to poczucie, iż po roku 1989 wielu grupom się udało, a ludzie z PGR-ów zostali całkowicie zignorowani. Wcześniej, choćby jeżeli zdawali sobie sprawę, iż propaganda była nadęta, to czuli się dzięki niej istotni – jak ogniwo w długim łańcuchu, który sprawia, iż żniwa się udają.

Przychodzi rok 1992 i historia PGR-ów kończy się niemal dosłownie z dnia na dzień.

A to akurat niecała prawda. Choć często właśnie w ten sposób opowiada się koniec PGR-ów.

To jak ten koniec wyglądał naprawdę?

Formalnie rzecz biorąc, zakończyły swoją działalność rzeczywiście z dnia na dzień, zlikwidowała je ustawa z 1 stycznia 1992 roku, powołująca Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa. Jednak proces ten przeciągnął się na lata, w niektórych przypadkach choćby na 20 lat. W wielu gospodarstwach pojawili się zarządcy tymczasowi i syndycy, a część dobrze prosperująca gwałtownie znalazła nowych, prywatnych właścicieli, którzy kontynuowali produkcję. Państwo zobowiązywało do zatrudniania załóg przez dwa, trzy lata.

To jednak wyjątki. Transformacja okazała się bardzo dotkliwa, bo często pierwszą decyzją nowego szefa było zmniejszenie liczby pracowników i rezygnacja ze sfery socjalnej. Nie wszystkie gospodarstwa upadły od razu, proces zwalniania pracowników i poszukiwania nowego zajęcia trwał latami.

Czy PGR-y to jest zamknięty rozdział polskiej historii? Czy dzisiaj, ponad 30 lat po ich likwidacji, ciągle wpływają na losy rodzin, które były z nimi związane?

PGR-y były tak zróżnicowane pod względem rozmiaru, efektywności, jakości ziem, czy dystansu od większej miejscowości, iż trudno o sensowną generalizację. Na pewno widać w tych bardziej peryferyjnych miejscowościach, w których działały PGR-y, iż start w dorosłość jest tam dla kolejnych pokoleń dużo bardziej wymagający. To proste: musisz zainwestować więcej chociażby w dojazdy do miejsca pracy albo zebrać zasoby, żeby się wyprowadzić. W pamięci mam sporo rozmów z pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatkami, którzy mówili, iż dla nich jest już za późno, ale zrobili wszystko, by ich dzieci mogły się stąd wyrwać, bo – jak mówią – tutaj nie ma przyszłości.

We wsiach popegeerowskich zostają najczęściej ci, którym się nie udało, albo ci, którzy znaleźli tam jakiś pomysł na siebie. Założyli mały biznes, kupili trochę ziemi albo dojeżdżają kilkanaście kilometrów do większego ośrodka. Chcą jednak żyć na wsi, bo obiektywnie jest tam wygodnie – mają działkę, kawałek pola, przestrzeń.

***

Bartosz Panek (ur. 1983) – dziennikarz radiowy, reporter, producent i animator środowiska twórców audio. Współzałożyciel Fundacji Audionomia i Free Range Productions. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego; studiował również na uniwersytecie w Trieście. Połowę życia spędził przed mikrofonem, od marca 2024 roku redaktor naczelny Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, wcześniej dziennikarz Programu 2 PR. Autor setek audycji oraz kilkudziesięciu reportaży i dokumentów, z których wiele było prezentowanych także we Włoszech, Francji, Holandii, Chorwacji, Wielkiej Brytanii i na Litwie. Laureat Prix Italia, jednego z najważniejszych wyróżnień dla twórców radiowych na świecie. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. Autor reportażu o Tatarach w Polsce U nas każdy jest prorokiem. Zboże rosło jak las to jego druga książka.

Idź do oryginalnego materiału